ŁOWCY ŚMIERCI Czyli historia pewnych NPC-tów wg.opowieści barda z DUNHAROOW ROZDZIAŁ I Cztery podle świecące oczy ukazały sie kilka jardów przede mną na wysokości dziwięciu stóp. - Jasna cholera - zakląłem. Wycofałem się kilka kroków do tyłu i dobyłem miecza. Gdy tylko dotknąłem rękojeści poczułem nieprzyjemne mrowienie. Cofnąłem się i ustawiłem miecz klingą pod skosem w tył. - O na wszystkie parszywe imiona Argerotha - usłyszałem za sobą niski, basowy głos krasnoluda. W tym samym momencie klinga miecza błysneła paskudnym, zielonkawym światłem. - Tarminas, mamy magika na karku!! - wrzasnąłem. - Wiem, wiem. Czuję go od sześciu minut. - Elf odpowiedział tym samym spokojnym, niezmiennym, cichym głosem, którego zawsze mu zazdrościłem. Szczególnie podczas walki. - Jest mój. - Dodał i zniknął za najbliższym drzewem. Oczy zbliżyły się, ale postać pozostała w mroku. Usłyszałem za sobą ciche, odchodzące w bok kroki krasnoluda. Pozostaliśmy sami - bestia, która nie zdecydowała się jeszcze ukazać twarzy i ja wysoki, opalony człowiek. Sami w środku dzikiego, dziewiczego gąszczu. Słyszałem odgłosy lasu - były wszędzie, były wokół mnie, a ja byłem pośród nich, nienawidziłem lasu, bałem się go. Bestia znowu się poruszyła, oczy zniżyły się na wysokość około pięciu stóp. - Będzie atakować - pomyślałem. Mój oddech stał się głośny, jasny szlag, stał się bardzo głośny. Zawsze tak było, zawsze gdy miałem walczyć wciągałem powietrze tak mocno jakbym nigdy już nie miał poczuć na języku jego smaku. Z lewej strony usłyszałem furgoczący, tnący powietrze swist, huk i wysoki, nieludzki, opentańczy wrzask oraz przytłumiający wszystko trzask płomieni. - Dobra... elf zrobił swoje - pomyślałem. - Chyba, że tym ra... Nagły atak besti przeciął moje myśli niczym miecz tnący miękkie ciało. Potwór wyskoczył z gąszczu na polanę. Wycofałem się jeszcze o dwa kroki, i... przestałem ufać myślom, po prostu reagowałem, zawsze tak było, instynkt - to on był kluczem do przetrwania, nie technika, szybkość, czy broń, ale właśnie instynkt. Bestia stała teraz w pełnym słońcu, sprężona i gotowa do ataku. Mierzyła około dwunastu stóp, cuchnęła bagnem i starym trupem. Z jej ociekającego błotem i śluzem, pokrytego wodorostami i okropnymi odrostami ciała wystawały głowy, ręce, nogi i kadłuby pokonanych przeciwników w różnym stanie rozkładu; ich hełmy, zbroje oraz broń, która ich zawiodła, ciała nieszcześników, którym brakło instynktu. - Zielony gluj - pomyślałem. - Cholerny, zwyczajny, zielony gluj!! Rzuciłem się do ataku. Biegnąc spostrzegłem, iż gluj unosi lewą łapę. Słońce odbiło się w czymś metalowym na mostku stwora. Instynkt znów ocalił mi życie, ledwo rzuciłem się w bok osłaniając się tarczą, gdy zrykoszetował po niej stalowy bełt, który wyrwał się z torsu preciwnika. - Jasny szlag, co za skurwiel. - Poderwałem się z ziemi na ułamek sekundy przed ciosem potężnym, przerdzewiałym korbaczem. Wykonałem piruet i ciąłem po łapie próbującej wyciągnąć broń wciąż tkwiącą w ziemi. Wykonując drugi obrót usłyszalem charkot i miły dla ucha odgłos upadającej na ziemię sporej kupy mięcha. Uniosłem klingę by uderzyć bestię w podbrzusze, ta jednak uskoczyła do tyłu wyprostowała się i... - Dwadzieścia? Dwadzieścia stóp - to niemożliwe, nie tak duży - pomyślałem na głos. - Ciekawe co jeszcze? Jakby w odpowiedzi stwór wydał z siebie stłumiony syk, a jego kikut począł rozrastać się w drugą łapę. - Co do Sarsussa, albo elf nie wykończył maga, albo gluj był na tyle poteżny by samemu kontrolować swoje ciało - Przemknęło mi przez głowę i znów wiedziony instynktem uskoczyłem w bok. Za późno jednak. Poczułem ból w nodze i coś zaczęło mnie ciągnąć w kierunku besti. Spojrzałem pod tarczą i zobaczyłem łańcuch oplatający moją noge i wychodzący z łydki gluja. Cal po calu zbliżałem się do besti, począłem tłuc mieczem w łańcuch myśląc intensywnie: - OGIEŃ!! potrzeba mi ognia - Kołatało się w moich wpadających w panikę szarych komórkach. I nagle przyszło olśnienie, sięgnąłem za pas i wyciągnąłem toporek. Słyszałem huragan - nie, to nie wiatr: to mój własny, umęczony i przerażony oddech. Obserwując zbliżającego się potwora, próbowałem rozpaczliwie przypomnieć sobie formułę. - AL SADETY UNUI SDAR THAS ALLLAIMONDI - Usłyszałem mój własny wrzask. Najpierw runa, a potem całe ostrze toporka zapłonęło żółtawym płomieniem. Błogosławiąc w myślach jakiegoś pijanego kapłana Deriusa - który kopę lat temu zrobił mi ten znak ognia za gówno wartą czaszkę wampira w pewnej knajpie w mieście, którego nazwy nawet nie pamiętam - rzuciłem toporkiem w czaszkę potwora i natychmiast schowałem się za tarczą. Zaraz potem był blask, huk i ból. Czarne plamy pod moimi powiekami zmieniały kolor na czerwony. Otworzyłem oczy, początkowo widziałem tylko te cholerne czerwone kleksy pokrywające cały krajobraz, twarz schylonego nade mną krasnoluda oraz szatę stojącego za nim elfa. W końcu i one ustąpiły. - Wraca do siebie - wargi krasnoluda widziałem zaraz nad sobą, ale jego głos dochodził z daleka, z samego końca swiata. - Jak się czujesz O`najer - miał paskudny zwyczaj mówienia mi po nazwisku. - Jak nowo ukatrupiony - to był mój głos!? Musiało być naprawde źle. Spojrzałem na siebie, bandaże na dłoniach, lewym udzie, klatce piersiowej i na brzuchu. - Jak źle - spytałem. - Koszmarnie, ja i elf zrobimy ci nosze. Nieprędko znów pochodzisz. Krasnolud wstał, wyszarpnął z ziemi swój pokryty jeszcze nie zakrzepłą krwią topór i ruszył truchtem w kierunku elfa oglądającego jakieś bambusy. Był niskim, liczącym sobie niecałe 140 cm wzrostu berserkerem. Nigdy mi nie powiedźał, dlaczego nim został, a wolałem nie pytać. Znałem go od czterech lat i zawsze był taki sam. Na imię miał Grimli ale mówiliśmy do niego "Trolozjad" albo "Jagódka" - to z powodu jego zabarwionej na fioletowy kolor brody i berserkerskiego czuba. "Pomarańczowych czubów jest od groma, a taki mam tylko ja" - zawsze tak mawiał, gdy pytałem go o ten wariacki kolor. Jego styl ubierania też się nie zmienił, ba nie zmieniło się też samo ubranie, ciągle chodził w tej samej, coraz bardziej zniszczonej koszuli w czarno-białą kratę, dziurawych czarnych spodniach i znoszonych, podkutych butach. I oczywiście wciąż szukał swojej bohaterskiej śmierci - no cóż - ale jak to zwykle z nimi bywa wychodził cało z opresji, z których nie powinien wyjść żywy, a już przynajmniej ciężko ranny. Tymczasem jego na ogół nawet nie drasnęło. Poza tym był typem cholernie wesołym i nawet teraz próbował rozładować napięcie starymi, sprośnymi historyjkami, ale w jego głosie było słychać żal, może nawet histerię. Było źle, było ze mną bardzo źle. - ...a pamiętacie tą ślepą dziwkę z Ranii, która... - Tak przypomniałem sobie jak dobierała się do trupa tego skrytobójcy, którego Grimli utłukł za gospodą. Ryknąłem śmiechem... albo tylko tak mi się zdawało, bo zakrztusiłem się własną krwią, przed oczyma pojawiły się wirujące kręgi, nie czułem już bólu, z daleka, z bardzo daleka dobiegły mnie krzyki. - Umieram - pomyślałem, ale chwilę potem i ta myśl ucichła. Osunąłem się w nicość... ROZDZIAŁ II Nie pamiętam jak długo już piłem... Miedzy mną a siedzącą po drugiej stronie stołu siwowłosą kobietą był tylko las pustych kufli, i sterta złotych monet. Nie mogłem sobie przypomnieć kim była, jedno było pewne nie mogła być stara, przeczyło temu jej piękne, młode ciało, prawie całe wystające spod starannie pociętego na pasy białego, skórzanego płaszcza. Ale co to za pieniądze.... - Zakład - błysnęło gdzieś na dnie mojego niemal utopionego w alkoholu mózgu. Czułem się tak, jakby oprócz kobiety, pojawiającego się od czasu do czasu barmana, stołu i alkoholu nie było nic. Nic z wyjątkiem dochodzącego gdzieś spoza świata kołysania i przytłumionej rozmowy. Do stołu podszedł łysy, gruby człowieczek i postawił na nim tacę z kuflami. Sięgnąłem po jeden, ale ręka uderzyła w stół obok tacy i jej ładunku. Kobieta wyciągnęłą rękę i bezbłędnie chwyciła swój kufel. - Ale ta baba ma... jak to się nazywa... aa łeb - zabulgotało mi w głowie. - Przegram, nie, nie mogę przegrać, to były nasze ostatnie pieniądze. Wysilając umysł namacałem kufel, podniosłem do ust, wychyliłem go jednym chaustem i .... utopiłem mózg. - Przegrałem - to była moja przedostatnia myśl. Moja głowa znalazła się na kursie kolizyjnym z ziemią. - TO się przecież już stało, już raz wtopiłem ten zakład - kołysanie zmieniło się w delikatne niczym uderzenia bojowego młota szturchanie. Otworzyłem oczy. Słońce omal nie wypaliło mi źrenic, szybko więc je zmrużyłem. Nad sobą miałem zatroskaną, postarzałą twarz krasnoluda. - Trzymaj się już niedługo, chcesz trochę wody. Zaprzeczyłem ruchem głowy, i poczułem jak coś w środku obija się o czaszkę. Podniosłem delikatnie głowę, nadal byłem w bandażach, w nogach leżała pogięta, podziurawiona odłamkami, stalowa tarcza. A więc walka nie była snem, Szkoda, naprawdę szkoda - ja Carl O'najer, jeden z siedmiu zabójców smoka z Thain, pogromca Bóg wie ilu demonów, i jeszcze większej liczby innego pomitu zła, miałem teraz umrzeć, bo zawiodłem w walce ze zwykłym, zielonym glujem, no może nieco przerośniętym i mającym w sobie trochę więcej bagiennych wyziewów niż inne, dlatego odszedł z takim hukiem. Ale mimo wszystko zielonym glujem. Starałem się nie myśleć o niczym, ale gdzieś z dna mojej umęczonej głowy wypełzało na powierzchnie stado wspomnień, powalczyłem z nimi jeszcze chwilę i w końcu im uległem. Urodziłem się we wsi Alernuus, na mokradłach rzeki Enuii. Na wschodzie był las, za nim Wielka Rzeka Pogranicza, a za nią, główne źródło naszych problemów - kraj elfów - Królestwo Quelli. W czasach mojego dzieciństwa Nowia i Quelia były w stanie nieustającej i dość dziwnej wojny. Działania obu stron zawsze ograniczały się mniej więcej do odległości 50 mil od granicy. Moja wioska znajdowała się więc w samym centrum tego śmierdzącego na odległość politycznego szamba. Na domiar złego oprócz naszych i elfów wioskę często nawiedzali goście z lasu bądź bagien. Sama radość. Bogate osady stać było na utrzymywanie małego garnizonu, nas nie. Zadowalaliśmy się więc czymś co jakiś dowcipniś nazwał strażą obywatelską. Śmiechu warte jeśli wziąźć pod uwagę to, że było to kilku chłopów uzbrojonych w cepy. Był to rodzaj kary, mało kto w tym, początkowym okresie dożywał do końca półrocznego kontraktu - tak wieś płaciła "śmiałkom", starczało tego ledwie na piwo, ale zawsze to coś. Sytuacja zmieniła się gdy miałem 7 lat. Burmistrzem został wtedy pewien przedsiębiorczy gnom imieniem Alkus. Po dwóch latach rządów dorobił się tytułu szlacheckiego, przezwiska "Skąpiec" i nożą w plecy od jakiegoś "lojalnego" poddanego. I próbuj tu uszczęśliwić biedaczków. Ale na jego obronę trzeba rzec, że wieś dorobiła się karczmy, palisady, spichleża i stałego dwudziestoosobowego, dobrze wyćwiczonego i opłacanego garnizonu Straży Obywatelskiej - nawet nazwa przestała śmieszyć. Parę lat po później, po śmierci ojca (matki nawet nie znałem, zmarła przy porodzie), wstąpiłem do garnizonu, początkowo by pomścić ojca, któremu w zgonie pomógl siedmiostopowy, pokryty błotem stwór. Jednak gdy przeżyłem szkolenie i dwumiesięczny okres próbny, a w wiosce zginęło w tym czasie jeszcze czworo ludzi, doszedłem do wniosku, że tu przydam się bardziej niż zmuszając błoto by rodziło zboże. Sprzedałem więc nasze poletko jakiemuś przybyszowi, który był na tyle szalony by chcieć się tu osiedlić. W garnizonie pzesłużyłem prawie osiem lat. Tu zabiłem mojego Pierwszego potwora, miał trzy stopy długości i był bardziej przerażony ode mnie, jeśli to w ogóle możliwe. Nauczyłem się walczyć w lesie i na bagnach lepiej niż niejeden zbrojny. W tym też okresie nauczyłem się słuchać instynktu w stopniu, który niejeden nazwałby szaleństwem. Ostatni dzień mojej służby zaczął się dosyć dramatycznie. Zbudził nas dzwięk dzwonu ze strażnicy na bagnach. Zerwaliśmy się z łóżek, było nas tutaj dwunastu, czterech innych dzwoniło na alarm na bagnach, ciągle brakowało nam czterech ludzi, którzy zagineli tydzień temu w lesie. Młodzi umieli ciągle za mało by zrobić z nich uzupełnienia. Porwaliśmy nasze kolczugi, broń, szyszaki i wybiegliśmy przed barak. Nawet nie zauważyliśmu kiedy umilkł dzwon. Staliśmy tak i patrzyliśmy jak tam, gdzie przed chwilą była nasza malutka twierdza i nasi przyjaciele strzelają w górę jezyki ognia. Pięciu z nas pozostało w wiosce, siedmiu w tym ja ruszyło w bagna. Do twierdzy dotarliśmy po 15 minutach. Ogień wciąż szalał po resztkach małej palisady, i niewielkiego budynku, nie przeżył nikt. Były tam też ślady, bardzo dziwne, nikt z nas nigdy takich nie widział. Te tajemnicze ślady prowadziły prosto w las, były duże, ale równocześnie nienaturalnie płytkie. - Idziemy w las chopy - powiedział nasz sierżant, wysoki czterdziestolatek. - Cza pomścić naszych bratów, i dorwać tyn diobelski pomiot nim znowu kogoś ukatrupi - dodał i skierował się w stronę lasu. To był pierwszy raz kiedy olałem głos instynktu i omal los nie olał dalszej części mego życia. Pałałem wtedy jednak rządzą mordu, zabito czterech moich towarzyszy broni. Poprawiłem broń i ruszyłem za kroczacym przede mną sierżantem. Przed wieczorem straciliśmy dwóch ludzi, nikt nie wiedział co się z nimi stało po prostu znikneli. Ale prawdziwe piekło rozpoczęło się w nocy. Ze snu wyrwał mnie wtedy niski, gardłowy krzyk. Zobaczyłem jak nasz sierżant przebiegł obok mnie i pobiegł w kierunku wierzgającego w powietrzu nogami wartownika któremu coś wyrywało flaki. Zaraz padł rozcięty na dwoje ciosem, którego moje oczy nawet nie zarejestrowały. Wrzasnąłem i zerwałem się na nogi, nie postałem jednak długo, zwaliło mnie z nich bezgłowe ciało jednego z towarzyszy. Padłem na ziemię twarzą w stronę rozszarpanej szyi, z której wciąż tryskała fontannami krew. Zrobiło mi się słabo, zwymiotowałem. Drżącymi rękoma naciągnąłem na siebie ciało, zamknąłem oczy by nie widzieć już okrucieństw, wciąż jednak dochodziły do mnie odgłosy rzezi. Gdy i te umilkły, leżałem dla pewności do świtu przykryty stygnącym ciałem. Kiedy w końcu odważłem się wstać i otworzyć oczy był już dzień. Wokół mnie leżały rozszarpane ciała, gdybym nie wiedział, że było nas pięciu nigdy bym nie zgadł, że są to ciała tylko czterech biedaków. Jedynie te pod którym leżałem nie było dokładnie rozszarpane, choć brakowało mu wnętrzności. Zrozumiałem, że ocaliło mnie jedynie szczęście i instynkt, który kazał mi się schować, olać walkę i przeczekać. Od tego czasu zawsze słucham co ma mi do powiedzenia. Do skraju lasu dotarłem półprzytomny ze strachu i wyczerpania, tylko po to by stwierdzić, że nie mam już gdzie wracać, moja wioska właśnie dogasała. Tego dnia straćiłem nie tylko przyjaciół i swoje miejsce na ziemi ale przede wszystkim dotychczasowy sens życia. Po co bronić ludzi którzy już nie żyją. Było też coś więcej o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem, tego dnia widziałem swego pierwszego demona. Ten dzień zmienił moje życie. Od tamtego też czasu boję się lasów. Obraz zaczął się zamazywać ustępując miejsca innemu. Znowu widziałem nad sobą krasnoluda, był też elf, jego ręka pokryła się niebieską mgiełka, przyłożył mi ją do głowy. Poczułem się lepiej. - Już niedługo Carl - powiedział - udało nam się złapać wóz. - Tak O'najer, przed wieczorem będziemy w Nowradzie - dodał krasnolud. - Ma sie rozumieć jeszcze... HIK!.. ...znaczy się... HIK!... dzisiaj - poparł krasnoluda woźnica, lekko podpitym głosem. - Jak długo jestem w tym stanie - spytałem. - Dwa dni - odparł elf. - To była od samego początku trefna robota - podjął krasnolud - gdy ty babrałeś się w tej przerośniętej kupie bagiennego gówna, załatwiłem dwa cholerne wilkołaki których w ogóle nie powinno tam być. - Ten czarnoksiężnik też nie był ułomkiem, nie wystarczyło mu, że go spaliłem, musiałem jeszcze zniszczyć jego duszę, bo wciąż nam bruździł - głos elfa dobiegł mnie już z bardzo daleka. Znów zapadłem w niby-sen. ROZDZIAŁ III Otworzyłem oczy. Przez dłuższy czas wgapiałem się w drewniany strop, i powoli dochodziłem do wniosku, że całkiem inaczej wyobrażałem sobie tamten świat. - Ha! Księżniczka O'najer raczyła wstać - Dzwignąłem się na łokciach i spojrzałem za siebie. U wezgłowia łożka siedział, dziarsko wsparty na kuflu piwa krasnolud. - No jużem myślał, że będe musiał cie całować, czy jak to w tych waszych tkliwych bajeczkach bywa, co byś wstać wreszcie raczył - dodał radośnie. - Jak długo spałem? - To już czwarty dzień jakeś oberwał. W tym samym momencie w drzwiach stanął elf, omiótł pokój nie widzącym wzrokiem i ruszył w naszym kierunku. - Czołem Tarminas! - ryknął Grimli. - Taaa... - odsapnął elf, minął nas i padł na pierwsze wolne łoże. Zdawało mi się, że spał już twardo nim jego głowa dotknęła poduszki. Nigdy dotąd nie słyszałem chrapiącego elfa. - Co mu się stało - zagadnąłem berserkera. - A ganiał od wczoraj po mieście, mówię ci, jako by co nieświeże zeżarł - ino co skoro tylko zieleninkę skubie - krasnolud przerwał, łyknął potężnie z kufla, zamyślił się i umilkł. - Do tematu wracając, Tarminas maga jakiegoś szukał , takiego co by tu poradzić zdołał, no i znalazł jednego dziś nad ranem. - I ? - Co i? Aaa mag znaczy, ze pół dzionka nade tobą rytuała jakie odeprawiał co i przed południem, jakoś tak, kolory ci na gębę wracać poczęły. I tera już całkiem dobrze ze tobą, nie? - Tak, chyba tak - odpowiedziałem. Dopiero teraz zauważyłem, że zniknął gdieś ból w mostku. - Ino jedno było dziwne, a i wiedzieć powinieneś - cicho jakby niechcący powiedział krasnolud. - Co znowu zmalowałeś? - Ja szefie nic, na moją brodę. Ino to ten mag dziwny jakiś taki był, pieniądzów to on nie chciał ino co by my misyję jaką mieli dla niego wykonać. - I oczywiście zgłosiłeś nas na ochotnika? - starałem się by brzmiało to spokojnie. - No a co było robić O'najer skoro ty jedną nogą we grobie stał. A inośmy się z elfem zgłosili, ty masz rękę wolną bo słowo rzecz prywatna a i świętość. - Kupiliście kota w worku czy mag mówił coś jeszcze? - powoli złość brała górę. - Mówił to dziad długo a powiedział niewiele. Ino, że misyja trudna, niebezpieczna, po naszym fachu i dobrze płatna. Krasnolud przerwał, łyknąl piwa, odchylił się do tyłu i rozmarzył. Trudno zgadnąć czy myślał o zapłacie, czy o swojej upragnionej bohaterskiej śmierci. Dałem mu na to całe pól minuty czując jak wzbiera we mnie opanowanie. - I CO DALEJ DO CIEŻKIEJ CHOLERY!! - ryknąlem, wyrzucając w strone Grimliego maksymalną ilość spokoju, jaki pomieściły moje biedne płuca. Berserker poderwał się z fotela, zraszając obficie okolicę złotym płynem, który wytrysnął z wyrzuconego w górę kufla. I zanim się zorientowałem stanął w pozicji bojowej ze swoim cieżkim toporem w rękach. - Zabiję cie O'najer - wysapał i jakby dla potwierdzenia tych słów uniósł topór do góry, i pośliznął się na rozlanym piwie. Obie te czynności wykonął niemal równocześnie, i wyciągnął sie jak długi na ziemi omal nie odrąbując sobie głowy własnym toporem. Nim jeszcze ucichł huk wywołany upadkiem berserkera elf siedział już na łóżku z naciągnietym łukiem i zaspanym wzrokiem lustrował pokój w poszukiwaniu celu. Padłem płasko na ziemię by nie stać się poduszką na strzały, elf mimo spokojnego głosu był strasznym nerwusem i panikarzem. Często zastanawiałem się po co właściwie wziąłem go do grupy. Odpowiedź była prosta, po pierwsze byłem to winny jego ojcu, jednemu z czterech poległych pogromców smoka z Thain. Po drugie był jedynym magiem który chciał z nami pracować, a każdy wie że pogromcy bez maga nie przeżyją pierwszego tropienia. Był wysokim liczącym sobie ponad dwa metry magiem. Ubierał się zawsze na czarno, mało mówił, jadł jeszcze mniej, ale miał w sobie to coś co kazało kobietom wpatrywać się w niego z porządaniem. Swoje długie białe włosy wiązał w dwa sięgające do pasa warkocze. Jego ulubioną bronią był ogień, był elementalistą. Poza tym używał rapiera i giętego łuku, którym teraz wodził po pokoju. - Tarminas uspokój się - wrzasnąłem. Odpowiedział mi wybuch gromkiego śmiechu. Ostrożnie wychyliłem łeb zza łóżka i spojrzałem w miejsce w które wpatrywał się elf wciąż zanosząc się rechotem. Na ziemi nadal leżał Jagódka, z przerażeniem wgapiając się w topór wbity w ziemię parę cali od jego nosa. Po chwili krasnolud wstał. - Cóż to tak się przestraszyłeś tej swojej śmierci - parsknął elf. - To nie byłaby dobra śmierć dla berserkera - odpowiedział, jego głos był cichy i poważny. Podniósł z ziemi topór i ruszył do drzwi. - A ty dokąd - spytałem. - Jak dokąd, ostatni raz żem widział cycki tydzień temu - odwrócił się do drzwi. - Pedały - dorzucił, i zniknął za progiem. - Odbiorę też nasze pieniądze za ostatnią robotę - dodał już zza drzwi. Wdrapałem się na łóżko, i położyłem z rękami za głową. Zastanawiałem się co ja właściwie robię z tą bandą popaprańców, i miałem niemiłe wrażenie, że jestem największym straceńcem pośród nich. Przecież byłem ich dowódcą. Z prawej strony dobiegł mnie odgłos piły tnącej przerdzewiały szyszak, to elf ponownie padł w objęcia orfeusza. Przypomniał mi się jego ojciec, nasza wyprawa. Tak rajd na Thain to było osiągnięcie, to było coś czego co dzień się nie przeżywa. Z Dunharoow w kierunku gór czarnego deszczu ruszyło nas trzydzieścioro. Na zapadlisku umarłych straciliśmy dwunastu towarzyszy, do góry Thain dotarło nas dziewięcioro, w tylu też weszliśmy do jaskini. Jednak do walki ze smokiem stanęło tylko siedmioro . Po trzech godzinach mordowni przeżyło nas czworo, ja, Gilian - wojowniczka z marchii południowej, Thedeos - krasnoludzki zabójca smoków, no i ojciec Tarminasa, zmarł on jednak od smoczego jadu cztery godziny później. Mimo iż przeżyło nas tylko troje, ludzie zawsze mówią o siedmiu pogromcach smoka z Thain. I nikt z nas nie ma im tego za złe, tym co polegli też należy się trochę pamięci, szkoda jednak, że ludzie nie pamiętają o pozostałych dwudziestu trzech członkach wyprawy. Trudno. Tak to była misja. Misja? Nagle uświadomiłem sobie, że dalej nie wiem nic o tym tajemniczym zadaniu. Spojrzałem na elfa. Spał jak dziecko, może by tak go nie budzić. Zawsze mogłem poczekać do jutra. Mogłem ale nie musiałem. - Tarminas!! - wrzasnąłem i dla pewności rzuciłem się za łóżko. - Odłóż łuk! - dodałem. - Ty stary ludzki sadysto daj mi spać - jego głos był taki słabiutki. I co z tego. - Tarminas wstawaj!! - Daj mi spokój - zawył elf, i dla wiekszego dramatyzmu puścił strzałe, która utkwiła w podłodze obok mojego łóżka. - O nie Tarminas najpierw mi odpowiesz - ryknąłem władczo. - Co?? Właśnie uświadomiłem sobie, że jeszcze nie zadałem pytania. Nie dał mi okazji. - Co to za misja, ta o której mówił Grimli - wychyliłem się ostrożnie zza łóżka, elf siedział na swoim z miną męczennika. - Mag nic ciekawego nie mówił - podjął elf z entuzjazmem galernika. - Szczegóły ma przedstawić dopiero jutro, jak już zleziesz z łóżka. - Coś jeszcze? - Nie, trzeba było dać ci się cholera wykończyć, dasz mi w końcu spać? Mimo jego tonu wiedziałem, żę zrobił by teraz wszystko byle bym dał mu spokój. A ja wcale nie miałem takiego zamiaru. - Kto to, ten mag Tarminasie? W odpowiedzi usłyszałem tylko chrapanie. Zasnął na siedząco? Dalem za wygraną. Wobec takiego uporu... Zresztą sen nie był takim głupim pomysłem. C.D.N. Eglarnim