"Mars"

                                   Young


   Wszedłem  pewnym  krokiem  w  wąską  uliczkę,  oświetlaną jedynie białym
blaskiem pobliskiej latarni.  Czułem ofiarę.  Była blisko.  Na wyciągnięcie
ręki.   Więc  wyciągnąłem  rękę.  Ciche "Pyk!" i kula pomknęła prosto w jej
głowę.   Poczułem  pryśnięcie  kropel  krwi  na  ustach.  Spojrzałem na jej
twarz.   Nie wyrażała zdziwienia, ani bólu.  Wyglądała raczej, jakby się ze
mnie  śmiała.   A  ja  nie  lubię  jak  się  ze mnie śmieją.  Chyba dlatego
wystrzeliłem  w jej głowę trzy magazynki.  Kiedy przybiegły gliny cały czas
strzelałem,  a  ona  cały  czas  się śmiała.  Dopiero gdy jeden z gliniarzy
poraził mnie taserem oprzytomniałem, ale było już za póżno.  Poczułem ból w
krzyżu i upadłem na ziemię.
   Gdy  się  obudziłem  patrzyły  na  mnie oczy.  Raziło mnie ostre światło
halogenów.  Jedne oczy popatrzyły na mnie ze zdziwieniem, a potem zasnąłem.
Kiedy  się  obudziłem  znowu,  czułem  się lekki.  Nie było już światła.  W
oddali  słyszałem  echo  miarowych  kroków.   Pomacałem się ręką po twarzy.
Zabrali  mi  wszystko.   Moje  drugie  ciało.   Ale  teraz wszystko mi było
obojętne.  Wstałem, po nogach przeszły mi dreszcze.  Dreszcze...  Pomacałem
kolana.   Były prawdziwe.  Usiadłem i zacząłem myśleć.  Wtedy wszedł facet.
Był  ubrany  w  czarny  garnitur  i  czarną  maskę.   Wyglądał  jak diabeł.
Otworzył teczkę i wyjął cyrograf.

   "Niech   pan   to  podpisze.   Pieniądze  na  zdezaktywowanie  wszczepów
dostarczył nam Ilo.  Ilo Dowdy"

   Diabeł   się   uśmiechał,   zachęcał   do  podpisania  cyrografu.   Więc
podpisałem,  zresztą chciałem wyjść z twego piekła.  Wtedy pomocnicy diabła
porazili mnie i zasnąłem.  Chyba długo spałem.
   Było  mi  zimno,  kiedy  się  obudziłem.   Jeszcze leżąc obróciłem się i
zobaczyłem  zamek  Lucyfera.  Czułem jak zimny wiatr chłoszcze moją twarz i
tańczy  we  włosach.  Podniosłem się.  Miałem mój stary, brązowy płaszcz po
ojcu, zielone skarpetki, pulower z wełny i kapelusz myśliwego.  Wszystko po
ojcu.   Mój  ojciec umarł osiem lat temu, w dwutysięcznym dwunastym.  Mojej
matki nie chcę pamiętać.
   Zmrużyłem  oczy  i  zacząłem  iść.   Upadałem  i  podnosiłem się i znowu
upadałem.  W końcu doszedłem do Miasta.



                                Rozdział 1

                                "Ilo Dowdy"

   Wszystko wcześniejsze było jak sen.  Zacząłem normalnie myśleć dopiero u
Dowdy`ego.  Ten wariat szukał mnie w całym Southcity, wydał masę forsy, ale
jednak  mnie  znalazł.   Zaskoczyłem, kiedy Ilo naprał mnie po pysku, i dał
się  napić  VILO.   Zaczęło  mi  się  rozjaśniać.   Trochę pogadaliśmy, a w
zasadzie  tylko  on  gadał,  a ja tylko kiwałem głową.  Zasnąłem na fotelu,
przed telewizorem.  Obudziłem się dzisiaj, leżę teraz na kanapie i pstrykam
auto-czymś tam.  Nie wiem o co chodzi, ale grunt, że kanały się zmieniają.
   Wszedł  Ilo,  rzucił  torbę  z  zakupami na fotel i poszedł do łazienki.
Dorwałem się do torby, byłem cholernie głodny.  Zacząłem opróżniać.  Taaaa.
Prepaki  Biotechniki,  Wysoko  Energetyczne  Buraczane Koncentraty Jadalne.
Bez   różnicy,   w   dwutysięcznym  dwudziestym  (chyba  lata  mi  się  nie
popieprzyły)  całe  to  żarcie  smakuje jak gówno, nieważne czy wygląda jak
kurczak, pomidor, czy kanapka.  Po prostu gówno w innym opakowaniu.
   Zacząłem  zębami  gryźć  opakowanie,  bo  za cholerę rekami nie dało się
otworzyć.   Wszedł  Ilo,  wziął  ode  mnie  oślinionego prepaka i spokojnie
przeciął go na dwie części patrząc na mnie.
   - Cały czas jak naćpany - mruknął - Nie wiem, kiedy ci przejdzie.
   - Już mi przeszło - wymamrotałem - Daj lepiej jeść.
   Ilo   wyciągnął  łyżką  zmarznięty,  jeszcze  prepak  i  wrzucił  go  do
mikrofali.   Nastawił  urządzenie  i  usiadł w półcieniu, w swoim ulubionym
starym fotelu.
   -  Gdzie  masz  kapcie?   -  zapytałem.   Ilo  zawsze  chodził w starych
przydeptanych kapciach.
   -  Polska mi zjadł.  - odpowiedział uśmiechając się Ilo.  Polska wstał z
kosza  i  ziewając  podszedł  do  miski.  Stary, mądry pies ten Polska, ale
lubujący się w kapciach.
   -  Wiesz,  co  tydzień  kupowałem  mu  kapcie  do  gryzienia, przez całe
piętnaście  lat.  Już nawet jak wchodziłem do Marketu co piątek, to mówiłem
"To,  co  zwykle",  a  sprzedawczyni  dawała  mi  kapcie.   No i patrz, raz
zapomniałem i ten głupi psiak zeżarł mi moje.
   -  Żarcie  chyba  już  gotowe  -  zauważyłem  nieśmiało.  Byłem okropnie
głodny.   Ilo  wstał leniwie, chciał wyćwiczonym ruchem założyć kapcie, ale
one  spoczywały  już  na dnie przepastnego żołądka Polski.  Spojrzał na psa
groźnie i poczłapał do kuchni.  Rozejrzałem się po pokoju.
   Jak  zwykle, tylko śladowo oświetlony.  Ilo miał forsę, to fakt, ale nie
kupował  rzeczy  dla  picu.   Zawsze  podziwiałem  go  za  jego  talent  do
meblowania pokojów.  Ten miał dwa stylowe fotele.  W jednym siedział Ilo, a
w  drugim ja.  Potem ładna drewniana szafka z barkiem.  Ilo mówił że drewno
jest prawdziwe, a nie klonowane.
   W  dużej  donicy  paproć,  ponoć  naturalna,  jak wszystko inne.  Do tej
staroczesności  Ilo dołożył nowe rzeczy, to znaczy japońskie video - Holo -
coś  tam.  Jakieś wklęsłe TV.  No i wieża z wielkimi czterema kolumnami, po
jednej  w  każdym  rogu.   A najlepsze było to, że w pokoju panowała cisza.
Kiedy mieszkałem w Strefie, domy drżały od dźwięków strzałów i krzyków.
   Kiedy  mieszkałem  w  Centrum  co  noc słuchałem przepięknego, cholernie
głośnego głosu spikerki z pobliskigo sterowca Militechu zachwalającego nowy
pic  z  resortu  broni.   W  ogóle  w  całym NightCity było głośno.  Syreny
AntyRiotów  Arasaki  na  obrzeżach  miast,  wyjące  dźwięki  Traumy, krzyki
Giwerowców,  wrzaski biegnących Inkwizytorów przez megafon nawracających do
prawdziwej wiary.  A tu było cicho.  Wszedł Ilo.
   -  A  niech  to,  nie  będę  cię  karmił  tym  gównem.   -  Powiedział -
Zagotowałem paszteciki.  Kosztowały mnie 500E$, ale niech stracę.
   -  Dobra,  dobra.  Nie przedłużaj.  - mruknąłem i błyskawicznie zabrałem
się  do  jedzenia.   Paszteciki  były  pyszne,  jak  znam Ilo, to powie, że
naturalne, nie jakieś techniczne gówno.
   -   Te  paszteciki  są  naturalne.   Nie  jakieś  techniczne  gówno.   -
powiedział  Ilo  i zabrał się do jedzenia.  Boże!  Czy aż tak dobrze znałem
tego faceta?  Ilo skończył jeść, popił sokiem i zaczął.
   -  Możemy  nareszcie  normalnie  porozmawiać.  Nie krzyw się tak, trzeba
omówić  wiele  spraw.   Po  pierwsze:  Co się z tobą stało.  Po drugie:  Co
jeszcze pamiętasz.  Po trzecie:  Co zrobimy teraz.
   - Muszę opowiadać po kolei, czy w porządku alfabetycznym?  - Nie chciało
mi się tłumaczyć przed Ilo z wszystkiego co zrobiłem.
   - Jak chcesz, byle sensownie - odpowiedział Ilo.
   - Okey.  - zacząłem na wdechu.  - Wszystko po kolei.



                                Rozdział 2

                          "Historia moja i Ilego"

   -  Kiedy  widzieliśmy  się  ostatnio...   - zastanawiałem się głośno.  -
siedem  lat temu?  Nie.  Osiem i pół, jeśli dobrze liczę.  Tak, tak.  Osiem
i sześć miesięcy dokładnie.  To było w kwietniu dwutysięcznego jedenastego.
Pamiętasz   Ilo,   wtedy   skończyliśmy   naszą  działalność.   Miałem  już
trzydziestkę  na  karku.  Powiem ci dokładnie jak to było naprawdę.  Wyznam
ci  wszystkie  grzechy,  jeśli  mogę  tak  powiedzieć.   W  kwietniu, kiedy
rozstaliśmy  się  w  Londynie od razu pojechałem do Kamerunu, do Ngaundere.
Wtedy nie trudno było o pracę, a grosz się przydał zawsze.  Miasto w którym
mieszkałem  (z  resztek  forsy,  z ostatniej naszej pracy) nie było jeszcze
objęte  tak  zwanym  Wewnętrznym konfliktem Północno - Afrykańskim.  Wojska
Czadu  zajęły dopiero Marouę i można się było ich spodziewać za jakiś czas.
Przystąpiłem  więc  jako  ochotnik  do Elitarnych Wojsk Republiki Kamerunu.
Wtedy   się   trochę   zatraciłem,   a  wszczepy  techniczne  były  korcące
przynajmniej dla mnie.  Zależało mi na forsie, na życiu i na nowej technice
jednocześnie,  więc  przyjęłem  te wszczepy, jak masełko.  Jakieś japońskie
oczy, coś do korpusu.  Nieważne zresztą, czułem się dobrze z techniką.
   Potem  wojska  Czadu  wstąpiły  do  Ngaundere,  i  walczyłem w doborowym
szwadronie  z  innymi  najemnikami.   Po drugiej stronie występowali raczej
młodzi, poborowi żołnierze, więc wiesz, jak to się mówi:  "praca, jak każda
inna".   Walczyłem  dla  Kamerunu  jakieś  osiem  miesięcy.   W charakterze
komandosa,  jeśli  pozwolisz  mi  tak siebie nazwać.  Potem były problemy z
wypłaceniem  forsy  za  kontrakt,  ale  jakoś  sobie poradziłem.  Już wtedy
zaczęłem  fiksować  od  tych  cyberwszczepów,  ale  jeszcze  na małą skalę.
Miałem  forsę,  lubiłem  Afrykę,  a  poza tym w jej południowej części było
spokojnie.   Pojechałem  więc  do  Zambii,  gdzie miałem przyjaciółkę, Evę.
Kiedy  przybyłem  na  miejsce,  okazało  się,  że  nie żyje.  Pracowała dla
Biotechniki,  na  oddziale  podwyższania  jakości  gleb.  Tam spotkałem jej
zastępczynię,  nie pamiętam jej imienia.  Wydała mi się zimną suką.  Sorry,
jeśli cię obrażam, Ilo, ale opowiem ci więcej.  Doszedłem do siebie szybko,
ale  i  tak  nie  wiedziałem  co ze sobą zrobić.  Wróciłem więc do Czadu, i
wynająłem się po drugiej stronie.
   Pracę  solosa  można  było  wtedy  załatwić  szybko.   Zdezaktywowali mi
wszczepy, a zamontowali swoje.  Przyjąłem ich więcej, niż poprzednim razem.
Czarni  chłopcy  z  Czadu  okazali  się  sprytni.   Zrobili  mi skan mózgu,
naszprycowali   i   masz.    Straciłem   swoje  pięć  lat.   Walczyłem  jak
zaczarowany,  nie wiedziałem co się ze mną dzieje.  Czasem tylko odwiedzała
mnie  jakaś  istota,  z  którą  rozmawiałem.   Nie śmiej się Ilo, tak było.
Konflikt  Czad-Kamerun  skończył  się w dwutysięcznym osiemnastym, wtedy to
rozpoczęło  się  zacieranie  śladów  po  wykorzystywaniu  wojsk  - ćpunów -
maszyn,  do  których  i  ja należałem.  Ten fragment pamiętam.  Jechałem na
furgonetce,  z  dziesiątkami  innych  nieprzytomnych  ze strachu żołnierzy.
Opancerzony  furgon  wysypał  ciała na ziemię, i strażnicy zaczęli strzelać
seriami  do  nas.   Ja  miałem szczęście.  Skończyło się na trzech kulach w
boku.   A  w  zasadzie zaczęło się na tych trzech kulach, bo potem musiałem
się  wydostać  z  tego  bagna.   Kiedy  furgon odjechał po następną partię,
wygrzebałem się ze sterty ciał i zacząłem iść przed siebie.
   Zemdlałem  po  krótkim czasie, a gdy się obudziłem, leżałem już w jakimś
słomianym   domku.    Opatrzyli   mnie  i  wyleczyli.   W  wiosce  mieszkał
lekarz-misjonarz  Albert  Smoth...   Nie  pamiętam  nazwiska.  W ogóle zbyt
wielu  rzeczy nie pamiętałem z tego okresu.  Wyciągnął mi te kule, załatwił
możliwość  telefonowania do Zambii.  Dzwoniłem do mojego kumpla, Scottiego.
Był  dziennikarzem,  zresztą  chyba  jest  nadal.   Pracuje  bodajże dla 54
kanału.   Przyjechał  po  mnie,  odwiózł  mnie  do  siebie,  do  Zambii.  I
powiedział, co miał do opowiedzenia.  Mianowicie, wiedział, że kręciłem się
przez trzy miesiące za zabójstwem Evy.  Miał na ten temat swoją teorię.  Ta
zimna  profesionalistka,  którą  spotkałem na miejscu Evy, według Scottiego
była  pośrednią  jej  zabójczynią.  Uff...  Scottie jeszcze trochę węszył i
przekazywał   mi   informację   na   jej  temat.   Znalazł  w  końcu  jakiś
pięćdziesięcioprocentowy   dowód.    To   mi   już   wystarczyło.    Wiesz,
faszerowanie  sprzętem  i  prochami  bojowymi  zrobiło  ze  mnie  człowieka
nerwowego.   Znalazłem  stary  numer  skrytki pieniężnej i wyłowiłem trochę
forsy.   Potem  wcisnąłem  sobie  cybernogi  i ręce, coś do korpusu, jakieś
dopalacze.  I czekałem.  W końcu, kiedy ta suka pojechała do San Francisco,
ruszyłem za nią.  Wiedziałem już co mam zrobić.
   No  i  w  San Francisco ją dopadłem, prawie nic już z tego nie pamiętam.
To moja skromna historia.
   -  No,  no  -  rzekł  Ilo - należą ci się brawa za ładną opowieść.  Mogę
uzupełnić  twoje  wiadomości  na  temat  ostatnich sześciu miesięcy twojego
życia.   Pojechałeś  za nią nie do San Francisco, tylko do Nowego Yorku.  A
ta  ofiara,  to  była  Elvina  Samsong.   Wystrzeliłeś  w  jej głowę z pięć
dziesiątek naboi.  Wyrwanie cię z łap policji i korporacji, a potem z objęć
cyberpsychozy  kosztowały  mnie  wielką  sumę.   Ale coś za coś.  Jesteś mi
winien przysługę.
   -  Ach  tak?  - zawołałem wściekły - Papa Ilo znów ratuje świat.  Mogłeś
robić co do ciebie należy.
   - No i wtedy nie byłoby cię tutaj i nie byłoby rozmowy.  - uciął Ilo
   -  Widzisz,  straciłem  osiem  lat życia.  A co z tobą?  - zapytałem już
łagodniej.
   - Szkoda gadać, ale zagadam, co mi szkodzi.  - wychrypiał Ilo, ale zaraz
się poprawił i odchrząknął.  - Po tym jak zniknąłeś, szukałem cię w Afryce.
Ale  nic.   Człowieku,  ci Murzyni to dziki naród.  Jadę jeepem, a tu nagle
taki  czarny  wyskakuje,  i  coś  tam  gada  do  mnie.   Chciałem  go olać,
powiedziałem  tylko  jedno zdanie po nigeryjsku, i znaczyło "Odejdź chamie,
bo  dostaniesz w krocze".  To on się szarpie ze swoim mundurem i wyszarpuje
jakiś  dokument.   Potem  ściąga karabin z pleców i łup!  Do opon.  Ja daję
nogę  w  hamulec i nura w rów.  Schowałem się, jeep walnął w drzewo.  Zanim
zlecieli  się  inni  byłem  już  daleko.   A  ty  w tym piekle osiem lat...
Podziwiam cię...
   -  Przynajmniej  jedna  pochwała od wczoraj.  Nic, tylko kląłeś na mnie.
żadnego tortu, napojów, baloników.
   -  Jeszcze  byś chciał baloniki...  Nieważne, miałem dosyć tej cholernej
Afryki,  więc  olałem  poszukiwania  i  wróciłem do NightCity.  U nas przez
osiem  lat  też było trochę problemów.  Choroby pyłowe, wojny korporacyjne,
fala kwaśnych deszczów, głód.  Zresztą, wiesz sam...  Pracę miałem, robiłem
techniczne  bajery  dla  Disney  Corp.  śmieszne, co?  A forsa jak myślisz,
skąd  się  bierze?   No i robiłem sześć lat, mam forsy, jak lodu.  Kontrakt
się skończył dwa lata temu, jestem chyba bezrobotny.
   -  Uuuuuuu...  Krótka historia, a w dodatku nieciekawa.  - skrytykowałem
- Coś ty robił przez ten czas?  Spałeś?
   -  Też,  ale  tylko  po nocach.  Miałem spokój.  Posłuchaj, jaka cisza -
powiedział  Ilo.   -  Ale  jest  jescze  jedna  ważna sprawa.  Tylko usiądź
wygodnie  w  fotelu  i nie spadnij.  To, co ci teraz powiem, może wydać się
dziwne, ale pomysł jest dobry.  Chcę reanimować grupę.
   - Eh!  - zadławiłem się winem- Re...  Re...  Rae...???
   -  Tak,  dokładnie.   Nie  śliń  się!  Mam dość siedzenia cicho.  Trzeba
działać, póki można.
   Przełknąłem,  wytarłem  czoło  chusteczką  (U  Ilego  było  gorąco) i ze
spokojem  wysylabizowałem  (Tfu, pieprzone słowo) - RE - A - NI - MO - WAć?
- wytłumacz mi dokładnie, bo albo ty bredzisz, albo ja mam gorączkę...
   -  To chyba masz gorączkę.  Sprawa jest prosta i nudna.  To raz.  Ty nie
masz  roboty.   To dwa.  Ja nie mam roboty.  Trzy.  Donald już nie pracuje.
Cztery.  Helmut już nie pracuje.  Pięć.  Trzeba coś zrobić.  Jasne?
   -  Sześć.   Jak  słońce  -  wymamrotałem.   Ilo mnie zdziwił, ale ja sam
zdziwiłem siebie samego.  NAPRAWDĘ chciałem coś zrobić.  Coś SENSOWNEGO.
   -  I  co?  - zapytał Ilo z szelmowskim uśmieszkiem, widząc moją minę.  -
Wchodzisz?
   -  Chciałeś,  żeby  to  zabrzmiało  oficjalnie,  co?   Niech ci będzie -
powiedziałem z dumą - Wchodzę.

                                   c.d.n

                                   Young