"Mars"

                                Rozdział 3

                           "Gangersi są do dupy"


   Obudziłem się późno.  Odetchnąłem z ulgą.  Cisza.  Cisza, jak zawsze.  W
radio  leciał  kanał  osiemdziasiąty  piąty,  z  chyba  trzystu  możliwych.
Przetarłem oczy.  W slipkach podreptałem do kuchni.
    -  Ilo!   -  wrzasnąłem  -  Ilo,  gdzieś  ty  się  zapodział?  Nikt nie
odpowiadał.  Nagle usłyszałem ciche kroki za plecami, i jeszcze inny dziwny
dzwięk,  jakby...   Odwróciłem  się  na pięcie, przyjmując pozycję obronną.
Aha.  To on.  Ten pieprzony Polska.
   -  Dzięki.  - mruknąłem - O mało nie dostałem zawału, a ty jeszcze sobie
bezczelnie ziewasz.  Dzięki.
   Usiadłem  na  stołku  w kuchni, grzejąc ręce gorącą kawą.  Włączyłem TV.
Pstryk, i mamy Kanał 54.
   Proste,  co?   Przyjrzałem  się dokładnie facetowi, który coś tam gadał.
To był chyba.....
   -  HELMUT!!!   -  wrzasnąłem  jak  opętany.   Polska spojrzał na mnie ze
zdegustowaniem.   -  Ale się zmienił.  Zacząłem przysłuchiwać się, co mówił
Helmut.  Chłopak gaił ze Strefy.  Znowu ofiary.  I nie dziwota.  Chciało mi
się  rzygać  od  tego  miasta,  Londyn  był o wiele lepszy.  Tam gangsterzy
zabijali  za  coś...  Wrócił Ilo.  Torba pełna zakupów, jak zawsze.  Polska
pognała  do  niego  jak  szalona.   Ilo  momentalnie  obrócił się tyłem, by
przyjąć  "atak"  Polski  na  plechy.  Huknęło.  Gdy wyjrzałem z za rogu Ilo
spływał ze ściany, a Polska zaczęła tańczyć Rytułał Psa Szczęśliwego.
   - He,he!  - zaśmiałem się jak diabeł - Nie te siły, Ilo...
   - Zamknij się!  - syknął Ilo - To był atak z zaskoczenia...
   - Helmut jest w telewizji, gada coś ze strefy.  - rzuciłem z kuchni.
   -  W  telewizji,  synku  to on jest już od pięciu lat.  - powiedział Ilo
tonem starego wyjadacza - ...a gada ze strefy codziennie.  I już jego morda
mi zbrzydła.
   -  Twoja  mi  zbrzydła po pierwszej minucie, więc wychodzę do Miasta.  -
stwierdziłem wychodząc z kuchni
   -  Weź to - powiedział Ilo, wyjmując z reklamówki słuchawkę od telefonu.
- To komunikator, telefon i barek w jednym
   -  Co  to  za  gówno?   - zapytałem z nieufnością - Przecież nie jadę za
morze
   -  Ale  oddalisz  się  ode mnie o jakieś trzy dzielnice, a to już bardzo
dużo.  Przynajmniej dla ciebie...
   -  Ha!   Ha!   Ha!   -  odpowiedziałem sztucznym śmiechem - Ale z ciebie
zabawny  gość, Ilo.  Powiedz jeszcze coś śmiesznego....  Kochany Ilo, wciąż
te cięte żarty...
   -  Nie  błaznuj.   W  szafce,  w  Twoim  (wyrażnie  zaakcentował) pokoju
znajdziesz ubrabnia.  Możesz iść, gdzie chcesz.
   Polazłem  do  pokoju  i  otworzyłem  drzwi  szafki pilotem, jakby to był
telewizor.  "Ilo to facet, który żyje w domu bez klamek" - zdążyłem jeszcze
pomyśleć,  zanim  szczęka  odmówiła  mi  posłuszeństwa,  i z głośnym hukiem
uderzyła  w  ziemię.   Fuck!   Ilo  w  szafce,  specjalnie  dla mnie (Chyba
specjalnie dla mnie) zakupił kilkanaście bluz i garniaków.  Kilkanaście par
spodni   i   kalesonów  dopełniało  dzieło.   Chciałem  się  upewnić,  więc
otworzyłem szafkę po prawej.  Tego się obawiałem...
   Wypełniona  była  po  brzegi  slipkami  i skarpetami.  Ilo był wariatem.
Maniakiem  ubrań,  po  uszy  zapętlonym  w  co miesięczny rytułał kupowania
nowych ciuchów.  Ale mi to nawet odpowiadało...
   Miałem  trudny  wybór.   Wybrałem  jednak  kreację stonowaną, w czarnych
kolorach.   Nie  mogłem  oprzeć  się  pokusie  obejrzenia  się  w  lustrze.
Wszedłem  do  łazienki  i  spojrzałem  z  napięciem,  obawiając się Czegoś.
Potężne "Uffff..." wyrwało się z mojej piersi, gdy zobaczyłem swoje odbicie
w  lustrze.   Pokiwałem  głową.  Nie było tak źle.  Trochę zmarszczek, usta
bardziej  wysuniętę  do  przodu, ale ogólnie nieżle.  Nie zuważyłem pasemek
siwych  włosów,  wśród  "czarnej  dżungli owłosienia", jak to miała zwyczaj
mówić moja była kochanka, Sarah.  Zrobiłem minę podrywacza, puściłem oko do
odbicia  w  lustrze.   Wyglądało  super.   Ale  to nie działa na panienki w
dwutysięcznym  dwudziestym.   Je pokopałoby dopiero wtedy, jakbyś zrobił do
niej oko umięśnionym pośladkiem.  Wyszedłem z łazienki, zajrzałem do pokoju
Ilo,  który  oglądał TV w kuchni, chodząc w już nowych kapciach.  Założyłem
plecak na ramię, kapelusz i powiedziałem w locie wychodząc
   -  Cześć,  Ilo.   Wychodzę.  Wrócę póżniej.  Czekaj na mnie z kolacją...
Pa, kochanie...
   Wyszedłem przed dom.  Miasto stało przede mną otworem...
   Niebo  było  koloru  ołowiu,  jak  zwykle.  W dzielnicy korporacyjnej, w
której  mieszkał  Ilo miasto wyglądało na bardzo wielkie.  Ponad długimi na
mile  kwadratami  domów  w  strefie  walki  unosiły się budynki korporacji.
Arasaka,  Militech  i jeszcze pare innych kolosów.  Było daleko do centrum,
ale  widziałem  dobrze  światła  AVałek,  żyrokopterów,  i  innego  sprzętu
latającego.   Centrum  wyglądało jak jedna wielka kula kolorowych neonów, w
przeciwieństwie do Strefy, która była czarna i ponura.  Poprawiłem plecak i
ruszyłem  wzdłóż  długiej  ulicy.   Po lewo i prawo ciągnęły się mieszkania
korporacyjne   dla   moli-pracowników,   jednopiętrowe   domy  ważniejszych
urzędników,  a  ponad  nimi  mur  odgradzający to wszystko od Strefy walki.
Minął  mnie  jakiś  patrol  korporacyjny,  z  dwoma  glinami  o  zakazanych
twarzach.  Z radiowozu dosłyszałem jedynie dżwięki radia.
   Po kilkunastu minutach błądzenia dotarłem do stacji kolejki powietrznej,
która  miała mnie zabrać do Centrum.  Zapłaciłem kartą, którą wcześniej dał
mi Ilo, po czym wsiadłem do wagoniku.  Siedziało tam jeszcze paru urzędasów
z  korporacji.   Jeden  coś  przeglądał  na kompie, drugi patrzył na holo -
wyświetlacz  na  ręce, obsewując licznik ciśnienia.  Trzeci wcinał prepaka.
Zagadnąłem  pierwszego  z  brzegu,  z  lekkim  (!!!)  zarostem  i  zadartym
nochalem.
   -  Jedziemy  do  pracy,  co?   Spojrzał  na  nie  roztargniony,  miał  z
osiemnaście lat.
   - Słucham?  - zapytał niewyrażnie, jakby żuł gumę.
   - Pytam się, czy jedziemy do pracy?  - zapytałem po raz drugi, tym razem
milej.
   -  Eee.   Tak.   Do pracy, na drugą zmianę.  - odpowiedział, nie całkiem
świadomie.
   -  Scot!  Zamknij się!  - rzucił drugi urzędas, trochę starszy od tego -
...i nie rozmawiaj z śmieciem.
   Chłopak  zamilkł,  i z uporem zaczął znów patrzeć na holo - wyświetlacz.
Poczekałem  jeszcze chwilę, i właczyłem przycisk na pulpicie, koło mnie, by
kolejka  się  zatrzymała.   Do  centrum  było  jeszcze  daleko,  ale ja nie
chciałem  tam  jechać.  Kolejka zatrzymała się.  Był to jedyny przystanek w
Strefie  walki,  z  którego przecież i tak nikt nie korzystał.  Chyba tylko
takie palanty jak ja.
   Zeskoczyłem  zgrabnie,  i  odwróciłem głowę do moich kolesiów.  Patrzyli
zdziwieni,  nigdy  nie byli przecież w Strefie.  Kolejka odjechała zostałem
tylko ja, i Strefa.
   Sprawdziłem  kieszenie.  Puste.  W plecaku komunikator, żarcie, i trochę
forsy.   Jak dziecko - nie pomyślałem nawet o nożu.  Zdam się więc gdyby co
na  własne pięści.  Pięści kontra Sternmeyer.  Niezłe.  Tym czasem chciałem
zobaczyć  mój  stary  dom.   Pierwsze  kila  minut szedłem w ciszy, mijając
kolejne  kwadraty na wpół zburzonych domów.  Było cicho i pusto.  Nagle, za
sobą  usłyszałem  warkot.   A  raczej  kilka,  o różnych częstotliwościach.
Odwróciłem się powoli.
   Na  długiej,  i  szerokiej  uliczce,  ze stopięćdziesiąt metrów ode mnie
świeciły  światła.  Słyszałem dzikie wycia i śmiechy.  Szybko skryłem się w
ruinach  jednego  z  domów,  by  z  tamtąd obserwować sytuację.  Reflektory
zbliżały się, dżwięki narastały.  W końcu dostrzegłem pierwszy motor.
   Miał  trzy  koła,  z  przodu  zamontowane działko.  Prowadził go facet z
długimi, rozwianymi włosami w kolorze brunatnym.  Leciał chyba z trzysta na
godzinę.   Zanim  przeleciała  cała  zgraja  innych  cyber  -  motorzystów.
Ostatnich  dwóch zatrzymało się na ulicy.  Jeden z nich miał czerwone oczy,
i lekko spiczaste uszy.
   - Coś czuje, Slime!  - zacharczał - Mmmm!  Ale ładnie pachnie.  Charkoty
pozostałych silników cichnęły, poczym zamilkły
   -  Jedziemy,  Spark!   Szefo  nas  zarżnie!  - rzucił drugi, na szerokim
motorze, z bieżnikowanymi oponami.
   -  Nieeee...   Slime  coś  czuję,  i  sprawdzi  co..   -  charczał dalej
pierwszy, jednocześnie węsząc nosem.
   - Ja jadę - uciął drugi, i ruszył z piskiem opon.
   -  Slime  sprawdzi,  co  czuje - zaśmiał się punk.  - Mmmmm.  Slime jest
głodny.   Coś  zabłysło  w świetle latarni.  Z rąk punka ze zgrzytem bardzo
wolno  wyswały  się trzy ostrza.  Osssstrza.  Przełknąłem ślinę, i zaczęłem
się cofać.  Ten punk był na prochach, a ja nie miałem nawet noża.  Kamienie
głośno  zgrzytnęły  mi  pod  nogami.  To mu wystarczyło.  Rzucił się w moim
kierunku,  chociaż  nie  mógł  mnie  jeszcze  widzieć.  Skoczyłem szybko za
murek,  który  cudem ocalał przed zburzeniem budynku.  Przywarłem ściśle do
niego.
   - Kici, kici, kici!  - wrzeszczał punk - Gdzcie się chowasz, kochanie!?
   Spojrzał  z  pod  oka.   Był  kilka  metrów ode mnie, a mimo to mnie nie
widział.   Był  na  prochach,  może  coś  mu się pokopało ze wzrokiem, może
czekał?   Skoczyłem  z kucek, prosto na klatę.  Z dzikim śmiechem uskoczył,
pokazując  żółte  zęby.   Upadłem  na  ziemię,  boleśnie  tłukąc się w bok.
Instynktownie  zacząłem  coś  szukać  ręką.   Znalazłem  kamień.   Punk nie
czekał,  przeciął  powietrze,  tuż koło mnie.  Nie trafił?  Podniosłem się,
zabolało  jak diabli.  Z boku ciekła krew.  Trafił.  Zadał drugi cios.  Ha!
-  pomyślałem,  cyberłapy  nie  przetniesz.   Poczułem  jednak  bół w ręcę,
przeszły  mi  dreszcze  po  karku.   Jaka cyberłapa?  Przecież mam wszystko
wymontowane!   -  klnąłem na swoją głupotę.  Widziałem z lekka na czerwono,
zacząłem  się  cofać,  w  kierunku motoru.  Punk z wolna postępował za mną.
Zaatakował,  ja  cisnąłem  kamieniem.   żeby  dostał!  - błagałem.  Dostał.
Punk  zachwiał  się, lecz ruszył dziarsko do przodu.  Póki mogłem, posłałem
mu  kopa  w  podbródek.   Zmiękł.  Zgiął się w pałąk, i grzmotnął w ziemię.
Wyskoczyłem,  i runąłem dwoma nogami na jego głowę.  Coś plasnęlo.Nie żył!?
Odszedłem,  dysząc.   Głupota!   Czysta  głupota!   Zataczając  się szedłem
dalej.   Wsiadłem  do  motoru,  zapaliłem silnik i...wpadłem w ciemność bez
dna.
   Obudził mnie koponiak wymierzony w głowę.  Nie otwierałem oczu, udawałem
truposza.    Drugi  kopniak.   Otworzyłem  oczy,  spojrzałem  do  góry.   W
ciemności  widziałem tylko czerwone, migające światełko, na wysokości głowy
oprawcy.
   -  Wstawaj,  kurwa!   - wycharczał On głosem podobnym do punka, z którym
miałem  rozprawę.   We  łbie miałem techno-party, waliły jakieś bębny, krew
pulsowała  w  potępieńczym  rytmie.   Chciało  mi  się  rzygać.  Przemogłem
niemoc,  i  podniosłem się na łokciach.  Ciemność, cały czas.  Przekręciłem
się  na  brzuch, i wstałem na kolana.  Wymacałem dłońmi ścianę, i opierając
się wstałem.
   - Idziemy!  - rzucił On.
   - Idziemy!  - powtórzyłem za nim.
   Poszliśmy.   Trzymał  mnie za rękę i wlókł po ziemi.  Bok już prawie nie
bolał.   Ręka  trochę  bardziej.   Wyszliśmy na światło.  Od razu zamknąłem
oczy.   światło było ostre jak cholera.  Facet upuścił mnie, upadłem tłukąc
się  boleśnie.   Słuch  miałem  tak  skopany, jakby to był zjebany mikrofon
spikera  sportowego.  Raz się włączał, raz podgłaśniał, potem ściszał.  Ryk
punków,  i  śmiech  dziwek  brzmiał  jakoś  tak...  dziwnie w moich uszach.
Nagle  krzyki  zaczęły  cichnąć.   Albo  zasypiałem, albo ktoś ich uciszał.
Całkiem  logiczne,  jak  na  faceta  z dziurą w mózgu - pomyślałem.  Wszedł
szef...   Boss,  Szefuniu,  Dowódca,  czy  jakoś  tam inaczej.  Dosłyszałem
dżwięk,  jakby spadała bomba.  Coś kapnęło mi na głowę.  To nie była bomba,
tylko ślina.  Strumyczek powędrował przez czoło, zatoczył łuk przy nosie, i
oparł się o moje usta.
   -  Bleeeee!   -  krzyknąłem  z obrzydzeniem.  Chyba go nie obraziłem?  -
pomyślałem  poważnie.  Coś było ze mną nie tak.  Mierzy do mnie kilkanaście
luf, a ja się zastanawiam, czy nie obraziłem ich lidera...
   -  Smark!!!   - krzyknął.  Tak.  Smark - gigant.  Tyle jeszcze wiem, nie
musisz mi mówić - zdążyłem pomyśleć, scierając ślinę z ust.
   -  Smark!,  chodź  tu!   -  zawył  znowu.   Z kolorowego tłumu punków na
przygiętych   nogach  wyskoczyła  jakaś  zgarbiona  bestia.   Twarz  sucha,
pomarszczoa,  dziwne oczy.  Człowiek!?  W końcu raczył na mnie spojrzeć ten
ich  pieprzony  szefo.   Zachrząknął, chciał wyjść na wodza - charyzmatyka.
Jak Hitler.  Tyle, że Hitlerowi wychodziło.
   -  Tyu...   -  pisnął.   Wyszło mu głupio, chciał jak Hitler, wyszło jak
pierdząca  opona.   To  go podkurwiło.  Wstał, podszedł do mnie.  Pomyślał.
Kopnął.   Tłum  punków  zafalował.   Zabolało.   Mocno.  Cofnął się, zaczął
jeszcze  raz,  normalnie.   Z akcentem Elvisa, brakowało tylko podniesionej
wargi.
   - Słuchaj!  Załatwiłeś mojego syna.  Nie wiem czy cię za to chwalić, czy
zabić...
   Kaszlnąłem  w odpowiedzi.  Skoro ten ćpun był jego synem, to ojciec musi
być totalnym zjebem.
   -  Nie myśl sobie, że ze mnie zjeb - kontynuował tonem filozofa - ...ale
musisz jeszcze raz zawalczyć, żeby mnie przekonać, że to nie był fuks.
   Kaszlnąłem  dzielnie,  patrząc  z  pod  krwi.  Super, jak tak dalej będę
kaszlał krwią, zrobi się tu drugi kanał sulawski, czy jakiś tam inny.
   -  Smark!, przygotuj się!  - zakomenderował.  Ze też zgraja tych cieniów
jeszcze się trzyma pod rygorem Giwerowców.  Smark podskoczył(a) z radością.
Wysunęł(a)   ostrze,   dłuższe  od  wcześniejszych.   I  chyba  ostrzejsze.
Wstałem.  I upadłem.  Wstałem.  Wytrzymałem.  Teraz zawiruję, uważajcie!!
   -  Dajcie  nóż!!!   -  wrzasnąłem  tonem męczennika.  Ok!  Spoko, nie aż
tyle.   Wziąłem  najlepszy,  i  najlepszy.  Resztę odkopałem.  No...  Teraz
można  walczyć,  jak  się  wie,  że  coś się ma w dłoni.  Zaczęłą okrążać z
prawej.   Stary,  opuszczony  plac  musiał  często służyć za arenę, bo było
czerwono od krwi, i biało od mózgu.  Barwy Polski.  Zaprosiłem ją gestem do
ataku.   No...  Nie chcemy walczyć?  A taka byłaś podniecona.  W odpowiedzi
pokazała  mi  kolce.   Z  trybun  zaczęły dochodzić pierwsze nawoływania do
ataku.   Publiczność była niecierpliwa.  Spoko.  Niech mają.  Podskoczyłem,
i pchnąłem.  Za wolno...  Salto w powietrzu i...  SALTO?  PODWóJNE?  JAK JA
MAM WALCZYć Z TYM CZYMś???  i...  i ..  wylądowała spokojnie na ziemi.  Ale
cyrk,  ludzie!   A  ja  jak  pajac  na  samym  środku.  Dobra!  Drugi atak!
Gwiazda, fikołek, i moge jej gówno zrobić.  Kucneła.  Poczekała i skoczyłą.
Na....JEZUUU!   Na  TRZY  metry do góry.  I zanurkowała.  Jak strzała.  Jak
strzała  z  kolcami.   Unik.   Wyszedł.  Trafiła w pustkę.  Ja musiałem się
odwrócić,  i  stracić  rytm.   A  ona  zaczęła rytmu nabierać.  Drugi skok,
szybszy.   Ja  sztywny  unik.   Wirowaliśmy  dookoła  siebie  jak tańcerze.
Trzeci  skok.   Zacząłem  się  męczyć,  ona  chyba  nie.  Jak strzyga.  Nie
wytrzymałem...
   -  No  dalej Smark!!!  - wrzasnąłem przeciągle - Kto cię robił?  Kombajn
Biotechniki?   Czy  ruski  ripperdoc?   A  może  z  ciebie tylko pierdolony
klon???
   Chyba sie wnerwiła, twarz jej stężała, a ja dalej rzucałem przezwiska.
   Ten  mutant  był  chyba  wyczulony na punkcie swojego wyglądu, bo cwałem
pognał  na  mnie  z  ręką  uniesioną  do  ciosu.  Ja rzuciłem nożem.  Jak w
cholernie  zwolnionym  tępie  obserwowałem, jak sztylet kręci się, kręci, i
trafia mutanta - strzygę - punka w....  Bok!  W żebra.  Nie wbił się mocno,
chlusnęła  jednak krew, jakby ze zrąbanego kranu.  Nie straciła jednak zbyt
na szybkości, w przelocie cięła mnie w ramię.  W to drugie.  Ból.  BóóóóóL.
Wnerwiłem  się.  Tak, jak kiedyś w Afryce, jak w szpitalu dla czubów, jak w
chacie  u  Ila,  jak  wtedy, gdy umierał mi brat.  Z sardonicznym uśmiechem
zdobiącym  moją  twarz  w  dwóch  skokach  byłem  przy nawracającej dopiero
Strzydze,  i  wbiłem  jej nóż w garba.  Upadając schwyciła mnie za szyję, i
próbowała  duścić.   Zrobiłem się czerwony, jakl arbuz, i z głowy wyrżnąłem
jej w nos.  Plasknęło, uścisk zelżał.  Znów grznmotnąłem z basi.  I znów, i
znów,  i  znów...  Uderzałem nawet wtedy, gdy ręce mnie puściły.  Wpadłem w
szał, jak przy mojej ostatniej ofiarze.
   Ryk  punków  zaamilkł.   Chyba  wykończyłem  im największego pupilka.  Z
ociekającą od krwi twarzą odwróciłem się do tłumu.  Cisza.
   - KTóRY NASTęPNY?  - wycedziłem.....

                                   c.d.n

                                   Young