Pamiętnik Pewnej Drużyny Część Chyba Ostatnia Writting by ŤŤŤ Vini Exaithur ťťť Poprawiliśmy broń i wkroczyliśmy w czarną otchłań stromymi schodami. Błogosławiłem moich mistrzów, że poświęcil parę chwil na przystosowanie mojego wzroku do ciemności. Schodziliśmy, schodziliśmy, schodziliśmy i ... zeszliśmy. Przed nami rozciągała się jaskinia. I znowu przydał nam się bard, którego bystry i wprawny wzrok dostrzegł rysy obiegające środek jaskini. Gdyby nie on pewnie znaleźlibyśmy się kilka... dziesiąt metrów niżej i złożylibyśmy pocałunki na skale. Razem z naszymi mózgami. Drugie wyjście z jaskini znajdowało się po drugiej stronie. Weszliśmy do niego i po nawiedzeniu jeszcze kilku jaskiń z niespodziankami dotarliśmy na przypuszczalne dno. Tym razem schody skończyły się w krótkim korytarzyku z którego prowadziły... schody do góry. Ochoczo, przeklinając budowniczych tych podziemi, szybkim truchtem, z wywieszonymi jęzorami, podziwiając górne stopnie z bardzo bliska depełzaliśmy na ich szczyt. Wyjście znajdowało się w jakimś lesie. Na przeciw niego przy wielkim kamieniu imitującym stół siedziało dwóch troli. Niebardzo podobał im się nasz widok, ale nie chcieli przerywać sobie partyjki pokera. Bez bitki powiedzieli nam, którędy iść dalej. Sybliss został im poprzeszkadzać, ale nie szło mu to najlepiej - lądowanie po uszy w ziemi nie jest zbyt przyjemne. Tak więc bez marudzącego Syblissa dotarliśmy nad jezioro. Według informacji powinno tu być wejście do podziemi ale go nie mogliśmy odszukać. Wokół nas był tylko las, jezioro, szarżujący na nas smok, trawka, ja wskakujący na smoka, błękitne niebo, czarnoksiężnik robiący sztuczki z ogniem, żółte słoneczko, rycząca głowa smoka oddzielająca się od ciała i mój tryumfalny okrzyk. Słowem nic ciekawego. Wreszcie znaleźliśmy. Nic dziwnego, że w tak nudnej okolicy trudno cokolwiek znaleźć, jeżeli zwykle te cosie ukryte są na środku jeziora na skalnej wysepce. I znowu pod ziemię! Tym razem schody nie były zbyt długie. Kończyły się w malutkiej salce z dwoma wyjściami. Od razu wypadł na nas jakiś szkielet, a co gorsza czarnoksiężnik nie pozwolił mi go zabić, bo powiedział, że jest jego. Myślał pewnie sobie, że jak umie wymachiwać rąkami i bełkotać jak noworodek to mu wszystko wolno. Zostawiłem go jednak w spokoju. Poszliśmy prawym korytarzem i odkryliśmy jeszcze parę pułapek, a kilka nawet znalazło nas. Mi osobiście podobały się wszelkie spadające kamienie, bo jak już spadły, to zagradzały wyjście, a Sybliss jeszcze do nas nie doszedł. Wreszcie dotarliśmy do rozwidlenia. Jedna odnoga prowadziła nieco w górę, a drugia... przyprowadziła do nas Syblissa. Jakże ja byłem na niego wściekły! My tu się trudzimy, rozbezpieczamy pułapki, a on sobie przybiega lekko zdyszany drugim korytarzem. Jego szczęka prezentowała się dobrze pół cala w lewo od poprzedniej pozycji. Niestety przeżył. Po powitaniu ruszyliśmy delej. Po pewnym czasie tunel zmienił się z naturalnie wykutego w skale na wykuty w cegle. Zakręty zaczęły zakręcać jak w labiryńcie. Mnóstwo zakrętów! Dostalibyśmy "klawej fobii" (czy czegoś w tym rodzaju) gdybyśmy nie zaczęli burzyć ścian. Po godzinie przejście było uprzątnięte z tych przeszkód i zobaczyliśmy wyjście. Wyjściem tym była drewniana klapa w stropie. Domyślaliśmy się, że jesteśmy już pod zamkiem. Po krótkiej naradzie ja, Vini Zwiadowca poszedłem uchylić klapę. Coś ją trzymało od góry więc uderzyłem w nią ręką. Po usunięciu defektu w klapie (razem z klapą i stojącym na nim orkiem) wskoczyłam na górę. Tam dostrzegłem Oczy. Patrzyły się na mnie z niedowierzaniem dopóki nie pomogłem im zobaczyć pleców właściciela. Gdy już wszystcy znaleźli się na górze ruszyliśmy na zamek. W kilku następnych komnatach było prawie pusto - totalną pustkę zrobiły "Koktajle Viniego". Dopiero po wejściu wyżej natknęliśmy się na większą grupę. To było mniamuśne! Krew tryskała na wszystkie strony, flaki tańczyły pod powałą i tylko ciała na ziemi przeszkadzały w ruchach. Po zabiciu dwudziestu orków zauważyliśmy kobietę. Przypominała mi kogoś, więc przyspieszyłem bieg wypadków puszczając w ruch ławę. Następnie udaliśmy się w pogoń za niewiastą. Dopadliśmy ją dwa poziomy wyżej w małym pokoiku. Tam, po przyjęciu niezłego kopa w krocze, przypomniałem sobie kim ona była. Spotkaliśmy ją wcześniej w świątyni Sióstr Syjamskich. Związałem ją, aby wyciągnąć z niej co nieco, lecz porywczy Sybliss użył noża. Chwilę potem oblewałem jego ciało spirytusem i podpalałem Z następnych wypadków pamiętam jedynie ból w głowie, postać w czarnej masce przedstawiającej czaszkę i moje ciało zbliżające się do mnie. Dowiedziałem się później, że to czarnoksiężnik coś kombinował ze swoimi sztuczkami i tylko moc Morghlitha mnie uratowała (ma się te chody). Na nieszczęście Sybliss też czymś się przysłużył, bo wstał parę minut po mnie w nienaruszonym stanie. Z tego wszystkiego ucierpiał tylko Elliot, którego Mithr rozbił o ścianę, bo "jemu też coś należy się od życia". Parę chwil później ciało barda wyskoczyło z wieży tworząc niezłą ekstrakcje (coś takiego przynajmniej powiedział Qi) na zamkowym dziedzińcu. Brawa dla czarnoksiężnika (a potem nóż mu w plecy). Pozostałe poziomy wieży były puste, podobnie jak reszta zamku. Jedynie w więzieniu natknęliśmy się na kilkadziesiąt osób. Od razu rozkazałem im uzbroić się i przygotować do walki z właścicielami zamku, którzy, jak się zdążyłem dowiedzieć od jednego z orków, ruszyli na rozbój. Uzbrojeniem zamku była katapulta, dwie kusze wałowe na środkowej, pięćdziesięciometrowej wieży i po cztery na rogach murów oraz mnóstwo kusz ciężkich. W zamkowej zbrojowni było tyle różnorodnej broni, że starczyłoby na uzbrojenie dwustu rycerzy wraz z giermkami. I właśnie tam nastąpił zwrot w moim życiu. Zobaczyłem tam półolbrzymkę w pięknej, czarnej zbroi płytowej! Kobieta też mi się spodobała. Pierwszy raz zrozumiałem co to znaczy miłość od pierwszego wejrzenia. Ach! te naramienniki, ten napierśnik, ten hełm chowający w sobie taką postać! Coś cudownego! Po któtkich zalotach zostałem poinformowany o zbliżających się wrogich oddziałach. Po szybkim rozpoznaniu z wieży naładowałem katapultę i wystrzeliłem w ich kierunku. Trafiłem idealnie zabijając przy tym dwa konie, że nie wspomnę o jeźdźcach. Z wieży usłyszałem wiadomość, że jakiś dostojny facet stanął na głazie. Nie przepuściłem tej okazji i wystrzeliłem ponownie. Głaz trafi w to samo miejsce wyciskając spod siebie biednego orka. Wrogowie wpadli w popłoch. Za uciekinierami puściłem jeszcze kilka koktajli odkrywając przy tym pięć drzewek-druidów. Nigdy bym nie przypuścił, że druidzi tak dobrze się palą! Po dwóch godzinach dostrzegliśmy w lesie dym, więc ruszyłem z Mithrem na zwiady. Po przejściu przez kilka patroli wroga doszliśmy do obozu. Znajdowało się tam około pięćdziesięciu niedobitków. Jeden z nich, najwyraźniej nowo wybrany wódz, mówił coś o posiłkach nadchodzących ze wschodu i o planowanym na świt szturmie. Wysłałem więc Mithra do zamku aby powiadomił czarnoksiężnika, a sam pobiegłem w stronę miasta. Nie wiem, czy to przez przypadek, czy też przy pomocy bogów spotkałem po drodze oddział wysłany z Get-warr-garu za bandytami. Dowodził nimi Ghorn Szlachetny, krasnoludzki wojownik. Przedstawiłem mu sytuację i razem ustaliliśmy plan działania, a następnie udałem się do zamku. Przygotowania do obrony trwały całą noc. Przy okazji odkryliśmy w wielkiej stajni antara w którym Sybliss dosłownie się zakochał. Antar może nie podzielał tego uczucia, ale przynajmniej się nie sprzeciwiał przy ujeżdżaniu. O świcie z wieży rozległ się głos rogów zwiastujący nadejście wroga oraz, czego orkowie nie wiedzieli, naszych oddziałów. Wymknąłem się więc z zamku i dołączyłem do nich. Nasze siły były podzielone na cztery grupy: obrońców pozorujących niezdarną obronę dowodzonych przez czarnoksiężnika, zamkowego oddziału uderzeniowego z antarem na czele i dwóch oddziałów zewnętrznych dowodzonych przeze mnie i przez Ghorna. Wrogowie wysłali poczet z ultimatum, ale nim dojechali do zamku bo Qi przestraszył ich konie jedną ze swoich sztuczek. W odpowiedzi na to w stronę zamku ruszyły dwie i pół setki orków. Gdy byli już dostatecznie blisko w zamku otworzyły się bramy i na nękanych kuszami orków ruszył oddział uderzeniowy. Mimo obecności w nim antara oddział złamał szyk pod impetem atakujących i został zepchany za pierwszy rów obronny. W tym momencie z wieży odezwał się ponownie znany już wszystkim głos rogów i oddziały zewnętrzne uderzyły z boków. Wrogowie byli zbyt pewni siebie by uciekać, więc po pewnym czasie zostali okrążeni. Mimo tego ciężko było nam ich pokonać. Sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, gdy antar musiał się wycofać po otrzymaniu paru ciężkich ran. Zwyciężyliśmy jednak, a zwycięstwo to powinno zostać zapisane mitrilowymi zgłoskami w Księgach Bogów. Wrogowie zostali wybici w pień mimo przewagi w liczbie i w uzbrojeniu. Nasze wojska też nie miały się zbyt dobrze. Z ponad setki wojowników zginęła przynajmniej połowa, a i połowa z ocalałych była ciężko ranna. Już mięliśmy rozpocząć Zwycięską Ucztę gdy z wieży odezwały się rogi, które do tej pory wprowadzały naszych wrogów w zdziwienie. Tym razem jednak zdziwiliśmy się my. Traktem zbliżała się kolejna grupa orków! Rozkazałem zanieść wszystkich rannych do Wysokiej Wieży i tam ich zamknąć, a wszystkim zdolnym do walki stawić się przed murami. Zebrało nas się około trzydziestu, a wrogie siły były dwukrotnie większe. Ruszyliśmy lasem załatwiając po drodze interes z druidem załatwiając przy okazji jego. Zasadzkę urządziliśmy między dwoma dębami i gdy orkowie wiechali między nie wyskoczyliśmy na nich ze wszystkich możliwych stron. Pierwsze nasze ciosy załatwiły ponad dziesięciu z nich, jednak już po chwili szanse się wyrównały. Utarczkę tą skończylibyśmy z minimalnymi stratami gdyby znów nie wkroczyli druidzi. Okazało się, że dęby skrywły w swych wnętrzach dwójkę z nich. Chcąc pozbyć się tego problemu chwyciłem za łuk i strzeliłem do pierwszego. Nie przewidziałem jednak, że taka kreatura przy wykonywaniu swoich sztuczek może wybuchnąć od byle uderzenia. Lasem wstrząsnęły dwa wybuchy. Większość z bijących się padła martwa. Niedobitki orków zostały szybko wyeminowane (czy co w tym rodzaju) przez łuczników i czarnoksiężnika. Zwyciężyłem!!! ŤŤŤŤťťťť Oczywiście nie był to koniec przygód Viniego Exaithura. Do dzisiejszego dnia ten barbarzyński półolbrzym błąka się gdzieś po Ochrii. Zamek z Wysoką Wieżą stał się jego własnością, pólolbrzymka w zbroi jego żoną, a lochy jego zamku haremem. Później Vini stał się na krótki czas demonem. Pół roku po zdobyciu zamku jego przyjaciele zginęli w Ostrogarze, lecz on nadal żyje. Może jeszcze o nim usłyszycie. Może... Vini