? S T R A N G E ? D A Y S Jezu!!! Ale odpaŁ, kURWa, to jest to. PanowiE (and misses), to będzie PiEpRzOnA K L A S Y K A. Umarłem, jestem w niebie. Zamknijcie mnie w worku dla sztywniaków i wrzućcie do betonu... Y E A C H !!!!!! Miodek, cukierek, uffff... [...jest 25.05.96 g. 20:56, oto moja pierwsza reakcja na ten zajebisty FILM, właśnie włączyłem soundtrack i przeżywam znów...] muszę ochłonąć... . they . wants your /. SOUL . and .. your . money !!! . blood . and . bones !!! . . . Ale i tak "Urodzeni..." są lepsi. (* no, mój kumpel twierdzi inaczej) I see angels Mickey... they coming for as from haven... I see the future... A wszystko zaczęło się w czerwcu 1995, kiedy dostaliśmy "Cyberpunka" (Yeach, I love it). Odlot. Znałem "Łowcę...", znałem Gibsona, ale chciałem jeszcze. "Johny Menemonic" zawiódł totalnie w porównaniu do "SD" to komiks, kiła^2, śmieć. No comment. W grudniu usłyszałem pierwsze wzmianki o "SD" i rzecz jasna podeszłem do nich z chłodną rezerwą. Powoli sytuacja się zmieniała. Young zdobył soundtrack (Yo Młody, txanks za to), widziałem urywki, wreszcie czytałem nawet pochlebne recenzje. "No, no Zbyńu. Może tym razem będzie lepiej." Ale niepewności nie wyzbyłem się aż do ostatniego momentu... Kiedy to uwaliłem się z kumplami w fotelach (Meecasch nie wiesz co straciłeś, żałuj stary) i rozbrzmiała muzyka i pojawił się chromolony O B R A Z... . . . Taaa... Już mi trochę przeszło, może dalej będzie trzeźwo. . Może najpierw coś o filmie. Reżyserką (tak panowie ten "męski" film zrealizowała kobieta) jest Kathryn Bigelow. Szczerze przyznam, że wcześniej o niej nie słyszałem i tylko krótka notka w "Filmie" rzuciła na całą sprawę nieco światła. Jej poprzednie filmy to np. "The loveless", "Near dark", "Na fali" ...hmmm... doprawdy muszę chyba nadrobić braki. Recenzent "Filmu" stwierdził o niej, cytuję - "Choć nie pozbawione przewrotnych elementów feministycznych, filmy Bigelow są brutalnymi pełnymi przemocy i pesymizmu widowiskami akcji" - coś w tym jest. Pani Bigelow odwaliła kawał dobrej roboty, brawa. Ciekawostką może być fakt, że jednym ze scenarzystów (a jednocześnie pomysłodawcą imprezy) jest nikt inny jak James Cameron. Przygotowania do filmu trwały ponoć aż cztery lata (nie dziwota, oh te zbiorowe sceny, dekoracje - odlot). Słowo o aktorach. Główną rolę byłego gliniarza, obecnie fixera specjalizującego się w clipach odgrywa całkiem dobrze Ralph Fiennes. Aktor znany u nas przede wszystkim z roli dowódcy obozu hitlerowskiego w "Liście Shindlera" pana Amona Goetha (czy ktoś pamięta tego grubego, obleśnego szwabka? - był niezły). Tutaj gra handlarza ludzkimi przeżyciami (vide drut czy też braindance z Cybera). Ma jednak swoje zasady (kretyn), przy całym upadku moralnym tego świata nie handluje tzw. Black Jackami (to kiedy Recorder nagle odwala kitę - prawdopodobnie niezwykle emocjonujące ale niekoniecznie przyjemne dla zdrutowanego). Lenny Nero (tak się nazywa), jest facetem który nie potraf się bić, nie nosi broni, słowem jest mięczakiem i dupkiem, całą brudną robotę odwala jego przyjaciółka Mace. Podejście do tematu dość ciekawe - muszę przyznać. Jedyną rzecz którą robi naprawdę dobrze to wpychanie biednym obywatelom zakazanych clipów. Drugie skrzypce gra moja ukochana, w ogóle cool i No1 (za takie filmy jak "Co gryzie Gilberta Grape'a" i "Urodzeni mordercy") - Juliette Lewis (tadaaaa !...). Nie ukrywam zatem, że bardzo ją lubię. Odtwarza rolę byłej dziewczyny Nero, piosenkarki, i zarazem dziewczyny do towarzystwa, miss Faith (czyż to nie piękne imię). Juliette jest niesamowita, ona po prostu ma w sobie jakąś magię to jej spojrzenie, ruchy, głos, pełna ekspresja. Odlot. Faith jest dziewczyną żywiołową, znającą swoją cenę i dbającą o swoją dupę. Nic dodać, nic ująć. Acha, zwróćcie uwagę na scenę w barze kiedy Lewis śpiewa na scenie zajebistą piosenkę, jeden z najlepszych momentów w filmie. Trzecią ważną postać odgrywa Angela Bassett. "Jedyny prawdziwy mężczyzna w całej tej historii" jak napisał recenzent miesięcznika KINO. Wysportowana, mająca czym oddychać, z zasadami (clipy sucks), chłodno patrząca na świat - Mace. Kiedyś była zwykłą kelnerką miała męża i dziecko. Potem gliny nie bez powodu zamknęły jej męża. Pomógł jej Nero (bo to w gruncie rzeczy porządny facet). Mace ma do niego z tego (i nie tylko z tego) powodu słabość. Obecnie przystosowała się do życia, jest kierowcą i ochroniarzem zarazem - całkowicie (?) niezależna. Niebagatelną - jak się potem okazuje, rolę ma Adam z Alaski (1/ był tam genialnym kucharzem z czerwoną czapeczką na głowie, bosymi stopami i zwariowaną żoną - Ewą która miała świra na punkcie chorób, 2/ "Przystanek Alaska" to najlepszy serial). Jest bliskim kumplem Nero, oraz ochroniarzem do wynajęcia. Mięso, mięso, mięso, mięs'ko... Fabuła filmu jest wielowątkowa i dość skomplikowana, wymusza więc minimum uwagi i skupienia. Akcja skupia się wokół pewnego chipa na którym zapisane są przeżycia osoby, mogące zmienić wiele rzeczy w tych dziwnych dniach. Reżyserka dość długo skupia się na ekspozycji świata i bochaterów - chwała jej za to. Los Angeles grudnia 1999 roku tonie w chaosie, erupcja przemocy, morderstwo duchowego przywódcy Murzynów - rappera Jeriko One, obchody sylwestra, tłumy na ulicach, wojsko, gliny - dla mnie to Night City. Lenny spotyka się z klientami i kumplami, robi interesy, wreszcie próbuje nakłonić swoją byłą dziewczynę do powrotu. Nero dostaje pewien zapis - clip zawierający przeżycia mordowanej w niezwykle ciekawy sposób, znajomej Lennego - Iris. Wszystko się wiąże, splata, akcja sunie z szybkością expresu, nie ma czasu na wytchnienie... O B R A Z Od razu jesteśmy rzucani na głęboką wodę. Wszystko widzimy z perspektywy ulicznego punka. Siedzi z kumplami w samochodzie, chcą obrobić sklep. - Hey, man... what's this?! Fuck'n pistol, I wanna machine gun! - Shut up!!! You... Samochód staje. Wszyscy wyskakują. Obraz szaleje. Krzyki. Strzały. Syrena policyjna. Panika. Ucieczka po schodach. Na dach. Bieg. Kumpel z drugiej strony krzyczy... - Jump !!! Skaczesz, próbujesz chwycić się gzymsu. Palce ześlizgują się... Black Jack. - Fuuuck... I don't trade Black Jack's! To początek tej uczty dla oka i ucha. Znakomicie zrealizowany film, momentami przypominający nawet (szybkością, ilością i rozajem ujęć) "Urodzonych...". Wspomniana scena w barze. Końcowe ujęcia (SYLWESTER w L.A.!!!, te tłumy, te kolory, cinema or big screen hardly recommended). Odlot... Na koniec. Mocno polecam. oblookane i zrecenzowane by Zbyńu p.s. Jeszcze jedno - sountrack. Jest naprawdę extra. Polecam.