ŁOWCY ŚMIERCI


                      Czyli historia pewnych NPC-tów
                      wg.opowieści barda z DUNHAROOW

                                ROZDZIAŁ I

   Cztery  podle  świecące  oczy  ukazały  sie  kilka  jardów przede mną na
wysokości dziwięciu stóp.
 -  Jasna cholera - zakląłem.  Wycofałem się kilka kroków do tyłu i dobyłem
miecza.   Gdy  tylko  dotknąłem  rękojeści poczułem nieprzyjemne mrowienie.
Cofnąłem się i ustawiłem miecz klingą pod skosem w tył.
 -  O  na  wszystkie  parszywe imiona Argerotha - usłyszałem za sobą niski,
basowy  głos  krasnoluda.   W  tym  samym  momencie  klinga miecza błysneła
paskudnym, zielonkawym światłem.
 - Tarminas, mamy magika na karku!!  - wrzasnąłem.
 -  Wiem,  wiem.   Czuję go od sześciu minut.  - Elf odpowiedział tym samym
spokojnym,  niezmiennym,  cichym  głosem,  którego  zawsze mu zazdrościłem.
Szczególnie podczas walki.
 - Jest mój.  - Dodał i zniknął za najbliższym drzewem.  Oczy zbliżyły się,
ale  postać  pozostała w mroku.  Usłyszałem za sobą ciche, odchodzące w bok
kroki krasnoluda.
   Pozostaliśmy  sami  -  bestia,  która nie zdecydowała się jeszcze ukazać
twarzy  i ja wysoki, opalony człowiek.  Sami w środku dzikiego, dziewiczego
gąszczu.   Słyszałem  odgłosy  lasu  - były wszędzie, były wokół mnie, a ja
byłem  pośród  nich,  nienawidziłem  lasu,  bałem się go.  Bestia znowu się
poruszyła, oczy zniżyły się na wysokość około pięciu stóp.
 -  Będzie atakować - pomyślałem.  Mój oddech stał się głośny, jasny szlag,
stał  się  bardzo  głośny.   Zawsze  tak  było,  zawsze  gdy miałem walczyć
wciągałem  powietrze  tak  mocno jakbym nigdy już nie miał poczuć na języku
jego  smaku.   Z lewej strony usłyszałem furgoczący, tnący powietrze swist,
huk  i  wysoki,  nieludzki,  opentańczy wrzask oraz przytłumiający wszystko
trzask płomieni.
 -  Dobra...   elf zrobił swoje - pomyślałem.  - Chyba, że tym ra...  Nagły
atak  besti  przeciął  moje myśli niczym miecz tnący miękkie ciało.  Potwór
wyskoczył  z  gąszczu  na  polanę.  Wycofałem się jeszcze o dwa kroki, i...
przestałem  ufać  myślom, po prostu reagowałem, zawsze tak było, instynkt -
to  on  był  kluczem  do przetrwania, nie technika, szybkość, czy broń, ale
właśnie instynkt.
   Bestia  stała  teraz  w  pełnym  słońcu,  sprężona  i  gotowa  do ataku.
Mierzyła  około  dwunastu  stóp,  cuchnęła  bagnem  i starym trupem.  Z jej
ociekającego  błotem  i śluzem, pokrytego wodorostami i okropnymi odrostami
ciała  wystawały  głowy,  ręce,  nogi  i  kadłuby pokonanych przeciwników w
różnym  stanie  rozkładu;  ich hełmy, zbroje oraz broń, która ich zawiodła,
ciała nieszcześników, którym brakło instynktu.
 -  Zielony  gluj  -  pomyślałem.   -  Cholerny,  zwyczajny, zielony gluj!!
Rzuciłem  się  do  ataku.   Biegnąc  spostrzegłem, iż gluj unosi lewą łapę.
Słońce odbiło się w czymś metalowym na mostku stwora.  Instynkt znów ocalił
mi życie, ledwo rzuciłem się w bok osłaniając się tarczą, gdy zrykoszetował
po niej stalowy bełt, który wyrwał się z torsu preciwnika.
 - Jasny szlag, co za skurwiel.  - Poderwałem się z ziemi na ułamek sekundy
przed ciosem potężnym, przerdzewiałym korbaczem.  Wykonałem piruet i ciąłem
po  łapie próbującej wyciągnąć broń wciąż tkwiącą w ziemi.  Wykonując drugi
obrót usłyszalem charkot i miły dla ucha odgłos upadającej na ziemię sporej
kupy  mięcha.   Uniosłem  klingę  by uderzyć bestię w podbrzusze, ta jednak
uskoczyła do tyłu wyprostowała się i...
 -  Dwadzieścia?   Dwadzieścia  stóp  -  to  niemożliwe,  nie  tak  duży  -
pomyślałem  na głos.  - Ciekawe co jeszcze?  Jakby w odpowiedzi stwór wydał
z siebie stłumiony syk, a jego kikut począł rozrastać się w drugą łapę.
 -  Co  do  Sarsussa,  albo  elf  nie wykończył maga, albo gluj był na tyle
poteżny  by  samemu  kontrolować  swoje ciało - Przemknęło mi przez głowę i
znów wiedziony instynktem uskoczyłem w bok.  Za późno jednak.  Poczułem ból
w nodze i coś zaczęło mnie ciągnąć w kierunku besti.  Spojrzałem pod tarczą
i  zobaczyłem łańcuch oplatający moją noge i wychodzący z łydki gluja.  Cal
po  calu  zbliżałem  się  do  besti, począłem tłuc mieczem w łańcuch myśląc
intensywnie:
 -  OGIEŃ!!   potrzeba mi ognia - Kołatało się w moich wpadających w panikę
szarych  komórkach.   I  nagle  przyszło  olśnienie,  sięgnąłem  za  pas  i
wyciągnąłem toporek.
   Słyszałem  huragan  -  nie,  to  nie  wiatr:   to mój własny, umęczony i
przerażony oddech.
   Obserwując zbliżającego się potwora, próbowałem rozpaczliwie przypomnieć
sobie formułę.
 -  AL  SADETY  UNUI  SDAR THAS ALLLAIMONDI - Usłyszałem mój własny wrzask.
Najpierw  runa,  a potem całe ostrze toporka zapłonęło żółtawym płomieniem.
Błogosławiąc  w  myślach jakiegoś pijanego kapłana Deriusa - który kopę lat
temu  zrobił  mi  ten  znak  ognia  za gówno wartą czaszkę wampira w pewnej
knajpie  w mieście, którego nazwy nawet nie pamiętam - rzuciłem toporkiem w
czaszkę  potwora  i  natychmiast  schowałem się za tarczą.  Zaraz potem był
blask, huk i ból.
   Czarne   plamy   pod   moimi  powiekami  zmieniały  kolor  na  czerwony.
Otworzyłem  oczy,  początkowo  widziałem  tylko te cholerne czerwone kleksy
pokrywające cały krajobraz, twarz schylonego nade mną krasnoluda oraz szatę
stojącego za nim elfa.  W końcu i one ustąpiły.
 -  Wraca  do  siebie - wargi krasnoluda widziałem zaraz nad sobą, ale jego
głos dochodził z daleka, z samego końca swiata.
 - Jak się czujesz O`najer - miał paskudny zwyczaj mówienia mi po nazwisku.
 -  Jak  nowo  ukatrupiony  -  to był mój głos!?  Musiało być naprawde źle.
Spojrzałem na siebie, bandaże na dłoniach, lewym udzie, klatce piersiowej i
na brzuchu.
 - Jak źle - spytałem.
 -  Koszmarnie,  ja  i  elf  zrobimy  ci nosze.  Nieprędko znów pochodzisz.
Krasnolud  wstał,  wyszarpnął  z  ziemi  swój pokryty jeszcze nie zakrzepłą
krwią  topór i ruszył truchtem w kierunku elfa oglądającego jakieś bambusy.
Był  niskim,  liczącym  sobie niecałe 140 cm wzrostu berserkerem.  Nigdy mi
nie  powiedźał,  dlaczego  nim  został,  a wolałem nie pytać.  Znałem go od
czterech  lat  i zawsze był taki sam.  Na imię miał Grimli ale mówiliśmy do
niego  "Trolozjad"  albo  "Jagódka"  -  to  z  powodu  jego  zabarwionej na
fioletowy kolor brody i berserkerskiego czuba.  "Pomarańczowych czubów jest
od  groma,  a  taki mam tylko ja" - zawsze tak mawiał, gdy pytałem go o ten
wariacki  kolor.   Jego styl ubierania też się nie zmienił, ba nie zmieniło
się   też  samo  ubranie,  ciągle  chodził  w  tej  samej,  coraz  bardziej
zniszczonej  koszuli  w czarno-białą kratę, dziurawych czarnych spodniach i
znoszonych,   podkutych   butach.    I   oczywiście   wciąż  szukał  swojej
bohaterskiej  śmierci  -  no  cóż - ale jak to zwykle z nimi bywa wychodził
cało  z  opresji,  z  których  nie  powinien wyjść żywy, a już przynajmniej
ciężko  ranny.   Tymczasem  jego  na ogół nawet nie drasnęło.  Poza tym był
typem cholernie wesołym i nawet teraz próbował rozładować napięcie starymi,
sprośnymi  historyjkami,  ale  w  jego  głosie było słychać żal, może nawet
histerię.  Było źle, było ze mną bardzo źle.
 -  ...a  pamiętacie tą ślepą dziwkę z Ranii, która...  - Tak przypomniałem
sobie jak dobierała się do trupa tego skrytobójcy, którego Grimli utłukł za
gospodą.    Ryknąłem  śmiechem...   albo  tylko  tak  mi  się  zdawało,  bo
zakrztusiłem  się  własną  krwią, przed oczyma pojawiły się wirujące kręgi,
nie czułem już bólu, z daleka, z bardzo daleka dobiegły mnie krzyki.
 -  Umieram - pomyślałem, ale chwilę potem i ta myśl ucichła.  Osunąłem się
w nicość...

                                ROZDZIAŁ II

   Nie  pamiętam  jak  długo już piłem...  Miedzy mną a siedzącą po drugiej
stronie  stołu  siwowłosą  kobietą  był  tylko  las pustych kufli, i sterta
złotych monet.  Nie mogłem sobie przypomnieć kim była, jedno było pewne nie
mogła  być  stara,  przeczyło  temu  jej  piękne,  młode ciało, prawie całe
wystające  spod  starannie  pociętego na pasy białego, skórzanego płaszcza.
Ale  co  to  za  pieniądze....   -  Zakład - błysnęło gdzieś na dnie mojego
niemal  utopionego w alkoholu mózgu.  Czułem się tak, jakby oprócz kobiety,
pojawiającego się od czasu do czasu barmana, stołu i alkoholu nie było nic.
Nic  z wyjątkiem dochodzącego gdzieś spoza świata kołysania i przytłumionej
rozmowy.   Do stołu podszedł łysy, gruby człowieczek i postawił na nim tacę
z  kuflami.   Sięgnąłem  po jeden, ale ręka uderzyła w stół obok tacy i jej
ładunku.  Kobieta wyciągnęłą rękę i bezbłędnie chwyciła swój kufel.
  -  Ale  ta  baba  ma...   jak to się nazywa...  aa łeb - zabulgotało mi w
głowie.
 - Przegram, nie, nie mogę przegrać, to były nasze ostatnie pieniądze.
   Wysilając umysł namacałem kufel, podniosłem do ust, wychyliłem go jednym
chaustem i ....  utopiłem mózg.
 -  Przegrałem  - to była moja przedostatnia myśl.  Moja głowa znalazła się
na kursie kolizyjnym z ziemią.
 -  TO  się  przecież  już  stało,  już raz wtopiłem ten zakład - kołysanie
zmieniło się w delikatne niczym uderzenia bojowego młota szturchanie.
   Otworzyłem  oczy.   Słońce  omal  nie wypaliło mi źrenic, szybko więc je
zmrużyłem.
   Nad sobą miałem zatroskaną, postarzałą twarz krasnoluda.
 - Trzymaj się już niedługo, chcesz trochę wody.
   Zaprzeczyłem  ruchem  głowy,  i  poczułem  jak  coś w środku obija się o
czaszkę.
   Podniosłem  delikatnie  głowę,  nadal byłem w bandażach, w nogach leżała
pogięta,  podziurawiona  odłamkami,  stalowa tarcza.  A więc walka nie była
snem,
   Szkoda,  naprawdę  szkoda  -  ja  Carl O'najer, jeden z siedmiu zabójców
smoka  z  Thain,  pogromca  Bóg  wie ilu demonów, i jeszcze większej liczby
innego  pomitu  zła,  miałem teraz umrzeć, bo zawiodłem w walce ze zwykłym,
zielonym  glujem,  no  może  nieco  przerośniętym  i mającym w sobie trochę
więcej  bagiennych  wyziewów niż inne, dlatego odszedł z takim hukiem.  Ale
mimo wszystko zielonym glujem.
   Starałem się nie myśleć o niczym, ale gdzieś z dna mojej umęczonej głowy
wypełzało  na  powierzchnie  stado  wspomnień,  powalczyłem  z nimi jeszcze
chwilę  i w końcu im uległem.  Urodziłem się we wsi Alernuus, na mokradłach
rzeki  Enuii.   Na  wschodzie był las, za nim Wielka Rzeka Pogranicza, a za
nią,  główne  źródło  naszych problemów - kraj elfów - Królestwo Quelli.  W
czasach mojego dzieciństwa Nowia i Quelia były w stanie nieustającej i dość
dziwnej  wojny.  Działania obu stron zawsze ograniczały się mniej więcej do
odległości  50  mil  od  granicy.   Moja wioska znajdowała się więc w samym
centrum  tego  śmierdzącego  na  odległość  politycznego szamba.  Na domiar
złego  oprócz  naszych  i elfów wioskę często nawiedzali goście z lasu bądź
bagien.   Sama  radość.   Bogate  osady  stać  było  na utrzymywanie małego
garnizonu, nas nie.  Zadowalaliśmy się więc czymś co jakiś dowcipniś nazwał
strażą  obywatelską.   Śmiechu  warte jeśli wziąźć pod uwagę to, że było to
kilku  chłopów  uzbrojonych  w  cepy.   Był to rodzaj kary, mało kto w tym,
początkowym  okresie  dożywał  do  końca  półrocznego  kontraktu - tak wieś
płaciła "śmiałkom", starczało tego ledwie na piwo, ale zawsze to coś.
   Sytuacja zmieniła się gdy miałem 7 lat.  Burmistrzem został wtedy pewien
przedsiębiorczy  gnom  imieniem  Alkus.  Po dwóch latach rządów dorobił się
tytułu  szlacheckiego,  przezwiska  "Skąpiec"  i  nożą  w plecy od jakiegoś
"lojalnego"  poddanego.   I próbuj tu uszczęśliwić biedaczków.  Ale na jego
obronę  trzeba  rzec,  że  wieś dorobiła się karczmy, palisady, spichleża i
stałego  dwudziestoosobowego,  dobrze  wyćwiczonego  i opłacanego garnizonu
Straży Obywatelskiej - nawet nazwa przestała śmieszyć.
   Parę  lat  po  później,  po śmierci ojca (matki nawet nie znałem, zmarła
przy porodzie), wstąpiłem do garnizonu, początkowo by pomścić ojca, któremu
w zgonie pomógl siedmiostopowy, pokryty błotem stwór.  Jednak gdy przeżyłem
szkolenie  i  dwumiesięczny  okres  próbny, a w wiosce zginęło w tym czasie
jeszcze  czworo ludzi, doszedłem do wniosku, że tu przydam się bardziej niż
zmuszając  błoto  by rodziło zboże.  Sprzedałem więc nasze poletko jakiemuś
przybyszowi,  który  był  na  tyle  szalony  by  chcieć się tu osiedlić.  W
garnizonie  pzesłużyłem  prawie  osiem  lat.   Tu zabiłem mojego Pierwszego
potwora, miał trzy stopy długości i był bardziej przerażony ode mnie, jeśli
to  w ogóle możliwe.  Nauczyłem się walczyć w lesie i na bagnach lepiej niż
niejeden  zbrojny.   W  tym  też  okresie nauczyłem się słuchać instynktu w
stopniu,  który  niejeden nazwałby szaleństwem.  Ostatni dzień mojej służby
zaczął  się  dosyć dramatycznie.  Zbudził nas dzwięk dzwonu ze strażnicy na
bagnach.   Zerwaliśmy się z łóżek, było nas tutaj dwunastu, czterech innych
dzwoniło  na  alarm na bagnach, ciągle brakowało nam czterech ludzi, którzy
zagineli  tydzień  temu  w lesie.  Młodzi umieli ciągle za mało by zrobić z
nich uzupełnienia.  Porwaliśmy nasze kolczugi, broń, szyszaki i wybiegliśmy
przed  barak.   Nawet  nie zauważyliśmu kiedy umilkł dzwon.  Staliśmy tak i
patrzyliśmy  jak tam, gdzie przed chwilą była nasza malutka twierdza i nasi
przyjaciele  strzelają  w  górę  jezyki  ognia.   Pięciu  z nas pozostało w
wiosce,  siedmiu  w  tym  ja ruszyło w bagna.  Do twierdzy dotarliśmy po 15
minutach.   Ogień  wciąż szalał po resztkach małej palisady, i niewielkiego
budynku,  nie  przeżył nikt.  Były tam też ślady, bardzo dziwne, nikt z nas
nigdy  takich  nie  widział.   Te tajemnicze ślady prowadziły prosto w las,
były duże, ale równocześnie nienaturalnie płytkie.
 -   Idziemy   w   las   chopy   -   powiedział   nasz   sierżant,   wysoki
czterdziestolatek.
 -  Cza  pomścić  naszych  bratów,  i dorwać tyn diobelski pomiot nim znowu
kogoś  ukatrupi - dodał i skierował się w stronę lasu.  To był pierwszy raz
kiedy  olałem głos instynktu i omal los nie olał dalszej części mego życia.
Pałałem  wtedy jednak rządzą mordu, zabito czterech moich towarzyszy broni.
Poprawiłem  broń  i  ruszyłem  za  kroczacym  przede mną sierżantem.  Przed
wieczorem straciliśmy dwóch ludzi, nikt nie wiedział co się z nimi stało po
prostu  znikneli.   Ale  prawdziwe  piekło  rozpoczęło  się w nocy.  Ze snu
wyrwał  mnie  wtedy  niski,  gardłowy  krzyk.  Zobaczyłem jak nasz sierżant
przebiegł  obok  mnie i pobiegł w kierunku wierzgającego w powietrzu nogami
wartownika  któremu  coś  wyrywało  flaki.   Zaraz  padł  rozcięty na dwoje
ciosem,  którego moje oczy nawet nie zarejestrowały.  Wrzasnąłem i zerwałem
się  na nogi, nie postałem jednak długo, zwaliło mnie z nich bezgłowe ciało
jednego  z towarzyszy.  Padłem na ziemię twarzą w stronę rozszarpanej szyi,
z   której   wciąż   tryskała  fontannami  krew.   Zrobiło  mi  się  słabo,
zwymiotowałem.  Drżącymi rękoma naciągnąłem na siebie ciało, zamknąłem oczy
by  nie  widzieć  już  okrucieństw, wciąż jednak dochodziły do mnie odgłosy
rzezi.  Gdy i te umilkły, leżałem dla pewności do świtu przykryty stygnącym
ciałem.   Kiedy  w  końcu odważłem się wstać i otworzyć oczy był już dzień.
Wokół  mnie  leżały  rozszarpane  ciała,  gdybym  nie wiedział, że było nas
pięciu  nigdy  bym  nie  zgadł,  że  są  to  ciała tylko czterech biedaków.
Jedynie  te  pod  którym  leżałem  nie  było  dokładnie  rozszarpane,  choć
brakowało mu wnętrzności.  Zrozumiałem, że ocaliło mnie jedynie szczęście i
instynkt,  który  kazał  mi  się schować, olać walkę i przeczekać.  Od tego
czasu  zawsze  słucham  co  ma  mi do powiedzenia.  Do skraju lasu dotarłem
półprzytomny  ze  strachu  i wyczerpania, tylko po to by stwierdzić, że nie
mam  już  gdzie  wracać, moja wioska właśnie dogasała.  Tego dnia straćiłem
nie  tylko  przyjaciół  i  swoje  miejsce  na  ziemi  ale  przede wszystkim
dotychczasowy  sens  życia.   Po co bronić ludzi którzy już nie żyją.  Było
też  coś  więcej  o  czym wtedy jeszcze nie wiedziałem, tego dnia widziałem
swego  pierwszego  demona.   Ten  dzień zmienił moje życie.  Od tamtego też
czasu boję się lasów.

   Obraz  zaczął  się  zamazywać ustępując miejsca innemu.  Znowu widziałem
nad  sobą krasnoluda, był też elf, jego ręka pokryła się niebieską mgiełka,
przyłożył mi ją do głowy.  Poczułem się lepiej.
 - Już niedługo Carl - powiedział - udało nam się złapać wóz.
 - Tak O'najer, przed wieczorem będziemy w Nowradzie - dodał krasnolud.
 - Ma sie rozumieć jeszcze...  HIK!..  ...znaczy się...  HIK!...  dzisiaj -
poparł krasnoluda woźnica, lekko podpitym głosem.
 - Jak długo jestem w tym stanie - spytałem.
 - Dwa dni - odparł elf.
 -  To  była  od  samego początku trefna robota - podjął krasnolud - gdy ty
babrałeś  się  w  tej  przerośniętej kupie bagiennego gówna, załatwiłem dwa
cholerne wilkołaki których w ogóle nie powinno tam być.
 -  Ten  czarnoksiężnik  też  nie  był  ułomkiem, nie wystarczyło mu, że go
spaliłem,  musiałem  jeszcze  zniszczyć jego duszę, bo wciąż nam bruździł -
głos elfa dobiegł mnie już z bardzo daleka.  Znów zapadłem w niby-sen.

                               ROZDZIAŁ III

   Otworzyłem oczy.
   Przez dłuższy czas wgapiałem się w drewniany strop, i powoli dochodziłem
do wniosku, że całkiem inaczej wyobrażałem sobie tamten świat.
 -  Ha!   Księżniczka  O'najer raczyła wstać - Dzwignąłem się na łokciach i
spojrzałem  za  siebie.   U  wezgłowia  łożka siedział, dziarsko wsparty na
kuflu piwa krasnolud.
 -  No  jużem myślał, że będe musiał cie całować, czy jak to w tych waszych
tkliwych bajeczkach bywa, co byś wstać wreszcie raczył - dodał radośnie.
 - Jak długo spałem?
 -  To  już  czwarty  dzień jakeś oberwał.  W tym samym momencie w drzwiach
stanął elf, omiótł pokój nie widzącym wzrokiem i ruszył w naszym kierunku.
 - Czołem Tarminas!  - ryknął Grimli.
 -  Taaa...   -  odsapnął  elf,  minął  nas  i padł na pierwsze wolne łoże.
Zdawało mi się, że spał już twardo nim jego głowa dotknęła poduszki.  Nigdy
dotąd nie słyszałem chrapiącego elfa.
 - Co mu się stało - zagadnąłem berserkera.
 -  A ganiał od wczoraj po mieście, mówię ci, jako by co nieświeże zeżarł -
ino  co skoro tylko zieleninkę skubie - krasnolud przerwał, łyknął potężnie
z kufla, zamyślił się i umilkł.
 -  Do  tematu  wracając,  Tarminas maga jakiegoś szukał , takiego co by tu
poradzić zdołał, no i znalazł jednego dziś nad ranem.
 - I ?
 - Co i?  Aaa mag znaczy, ze pół dzionka nade tobą rytuała jakie odeprawiał
co  i przed południem, jakoś tak, kolory ci na gębę wracać poczęły.  I tera
już całkiem dobrze ze tobą, nie?
 -  Tak,  chyba tak - odpowiedziałem.  Dopiero teraz zauważyłem, że zniknął
gdieś ból w mostku.
 -  Ino  jedno było dziwne, a i wiedzieć powinieneś - cicho jakby niechcący
powiedział krasnolud.
 - Co znowu zmalowałeś?
 -  Ja  szefie  nic,  na moją brodę.  Ino to ten mag dziwny jakiś taki był,
pieniądzów  to  on  nie  chciał  ino  co  by my misyję jaką mieli dla niego
wykonać.
 -  I oczywiście zgłosiłeś nas na ochotnika?  - starałem się by brzmiało to
spokojnie.
 - No a co było robić O'najer skoro ty jedną nogą we grobie stał.  A inośmy
się  z  elfem  zgłosili,  ty  masz  rękę  wolną bo słowo rzecz prywatna a i
świętość.
 - Kupiliście kota w worku czy mag mówił coś jeszcze?  - powoli złość brała
górę.
 -  Mówił  to  dziad  długo  a powiedział niewiele.  Ino, że misyja trudna,
niebezpieczna, po naszym fachu i dobrze płatna.
    Krasnolud  przerwał,  łyknąl  piwa,  odchylił  się do tyłu i rozmarzył.
Trudno zgadnąć czy myślał o zapłacie, czy o swojej upragnionej bohaterskiej
śmierci.   Dałem  mu  na  to  całe  pól  minuty  czując jak wzbiera we mnie
opanowanie.
 -  I  CO  DALEJ  DO  CIEŻKIEJ  CHOLERY!!   - ryknąlem, wyrzucając w strone
Grimliego  maksymalną  ilość  spokoju,  jaki  pomieściły moje biedne płuca.
Berserker  poderwał  się z fotela, zraszając obficie okolicę złotym płynem,
który  wytrysnął  z  wyrzuconego  w  górę kufla.  I zanim się zorientowałem
stanął w pozicji bojowej ze swoim cieżkim toporem w rękach.
 -  Zabiję cie O'najer - wysapał i jakby dla potwierdzenia tych słów uniósł
topór  do  góry,  i  pośliznął  się  na  rozlanym piwie.  Obie te czynności
wykonął  niemal  równocześnie,  i wyciągnął sie jak długi na ziemi omal nie
odrąbując  sobie  głowy  własnym  toporem.  Nim jeszcze ucichł huk wywołany
upadkiem  berserkera  elf  siedział  już  na  łóżku z naciągnietym łukiem i
zaspanym  wzrokiem  lustrował  pokój w poszukiwaniu celu.  Padłem płasko na
ziemię  by  nie stać się poduszką na strzały, elf mimo spokojnego głosu był
strasznym  nerwusem i panikarzem.  Często zastanawiałem się po co właściwie
wziąłem  go  do  grupy.   Odpowiedź była prosta, po pierwsze byłem to winny
jego ojcu, jednemu z czterech poległych pogromców smoka z Thain.  Po drugie
był  jedynym  magiem  który chciał z nami pracować, a każdy wie że pogromcy
bez  maga  nie  przeżyją  pierwszego tropienia.  Był wysokim liczącym sobie
ponad  dwa  metry  magiem.   Ubierał się zawsze na czarno, mało mówił, jadł
jeszcze  mniej,  ale miał w sobie to coś co kazało kobietom wpatrywać się w
niego  z  porządaniem.   Swoje długie białe włosy wiązał w dwa sięgające do
pasa  warkocze.   Jego  ulubioną bronią był ogień, był elementalistą.  Poza
tym używał rapiera i giętego łuku, którym teraz wodził po pokoju.
 -  Tarminas  uspokój  się  - wrzasnąłem.  Odpowiedział mi wybuch gromkiego
śmiechu.  Ostrożnie wychyliłem łeb zza łóżka i spojrzałem w miejsce w które
wpatrywał  się  elf  wciąż  zanosząc  się  rechotem.   Na ziemi nadal leżał
Jagódka,  z  przerażeniem wgapiając się w topór wbity w ziemię parę cali od
jego nosa.  Po chwili krasnolud wstał.
 - Cóż to tak się przestraszyłeś tej swojej śmierci - parsknął elf.
 -  To nie byłaby dobra śmierć dla berserkera - odpowiedział, jego głos był
cichy i poważny.  Podniósł z ziemi topór i ruszył do drzwi.
 - A ty dokąd - spytałem.
 -  Jak dokąd, ostatni raz żem widział cycki tydzień temu - odwrócił się do
drzwi.
 - Pedały - dorzucił, i zniknął za progiem.
 - Odbiorę też nasze pieniądze za ostatnią robotę - dodał już zza drzwi.

   Wdrapałem  się  na  łóżko, i położyłem z rękami za głową.  Zastanawiałem
się  co  ja  właściwie  robię  z  tą  bandą  popaprańców,  i miałem niemiłe
wrażenie, że jestem największym straceńcem pośród nich.  Przecież byłem ich
dowódcą.   Z  prawej  strony  dobiegł mnie odgłos piły tnącej przerdzewiały
szyszak,  to elf ponownie padł w objęcia orfeusza.  Przypomniał mi się jego
ojciec,  nasza wyprawa.  Tak rajd na Thain to było osiągnięcie, to było coś
czego  co  dzień  się  nie  przeżywa.   Z Dunharoow w kierunku gór czarnego
deszczu  ruszyło  nas  trzydzieścioro.   Na zapadlisku umarłych straciliśmy
dwunastu  towarzyszy,  do  góry  Thain dotarło nas dziewięcioro, w tylu też
weszliśmy do jaskini.  Jednak do walki ze smokiem stanęło tylko siedmioro .
Po  trzech godzinach mordowni przeżyło nas czworo, ja, Gilian - wojowniczka
z  marchii  południowej, Thedeos - krasnoludzki zabójca smoków, no i ojciec
Tarminasa,  zmarł  on jednak od smoczego jadu cztery godziny później.  Mimo
iż przeżyło nas tylko troje, ludzie zawsze mówią o siedmiu pogromcach smoka
z Thain.  I nikt z nas nie ma im tego za złe, tym co polegli też należy się
trochę  pamięci,  szkoda  jednak,  że  ludzie  nie  pamiętają o pozostałych
dwudziestu trzech członkach wyprawy.  Trudno.
   Tak  to była misja.  Misja?  Nagle uświadomiłem sobie, że dalej nie wiem
nic o tym tajemniczym zadaniu.  Spojrzałem na elfa.  Spał jak dziecko, może
by  tak  go  nie  budzić.  Zawsze mogłem poczekać do jutra.  Mogłem ale nie
musiałem.
 - Tarminas!!  - wrzasnąłem i dla pewności rzuciłem się za łóżko.
 - Odłóż łuk!  - dodałem.
 -  Ty  stary ludzki sadysto daj mi spać - jego głos był taki słabiutki.  I
co z tego.
 - Tarminas wstawaj!!
 -  Daj  mi  spokój - zawył elf, i dla wiekszego dramatyzmu puścił strzałe,
która utkwiła w podłodze obok mojego łóżka.
 - O nie Tarminas najpierw mi odpowiesz - ryknąłem władczo.
 - Co??
   Właśnie  uświadomiłem sobie, że jeszcze nie zadałem pytania.  Nie dał mi
okazji.
 -  Co to za misja, ta o której mówił Grimli - wychyliłem się ostrożnie zza
łóżka, elf siedział na swoim z miną męczennika.
 -  Mag  nic  ciekawego  nie mówił - podjął elf z entuzjazmem galernika.  -
Szczegóły ma przedstawić dopiero jutro, jak już zleziesz z łóżka.
 - Coś jeszcze?
 - Nie, trzeba było dać ci się cholera wykończyć, dasz mi w końcu spać?
   Mimo  jego  tonu wiedziałem, żę zrobił by teraz wszystko byle bym dał mu
spokój.  A ja wcale nie miałem takiego zamiaru.
 -  Kto  to,  ten mag Tarminasie?  W odpowiedzi usłyszałem tylko chrapanie.
Zasnął na siedząco?  Dalem za wygraną.  Wobec takiego uporu...
   Zresztą sen nie był takim głupim pomysłem.

                                  C.D.N.

                                 Eglarnim