OBRAZ PRZYSZŁEGO SZALEŃSTWA? "Panie i Panowie! Proszę zajmować miejsca. Nasz pociąg za chwilę opuści stację" - krzyczał megafon umieszczony na szczycie starego dworca. Niezliczone deszcze wieki temu zmyły nazwę miejscowości ze spróchniałej tablicy. Tylko litościwy wiatr od czasu do czasu wpadał przez wybite okna do zimnej poczekalni, zapraszając do szalonego tańca zeschłe liście i lepkie pajęczyny. Jednak tej nocy nawet najlżejszy podmuch nie ośmielił się dotknąć majestatycznego słupu brudnej pary wzbijającej się z komina, równie czarnego jak lokomotywa, z której wyrastał. Równie mrocznego jak otaczający i przytłaczający go las. Właściwie las to niezbyt trafne określenie. Zdecydowanie nie zasługiwały na takie miano kępki małych, zdegenerowanych drzewek rozrzucone bezładnie wzdłuż torów. Natomiast splątany gąszcz drzew - olbrzymów, poprzetykany tu i ówdzie ciernistymi krzewami, nazwany mógł być jedynie puszczą. Czyż można bowiem powiedzieć 'las' o miejscu, gdzie z rzadka tylko dociera światło księżyca, a nigdy blask słońca? Czy jasnym słowem 'las' można opisać wieczny mrok i wilgoć, czerń ziemi, brudną zieleń liści i czerwień jarzębiny lub krwi niewinnego zwierzęcia, które padło ofiarą nienazwanych drapieżców. Dlatego też obszar ten, zaczynający się na granicy światła dochodzącego od pociągu, pasażerowie zgodnie nazywali PUSZCZĄ. Pasażerowie... Dystyngowani panowie w smokingach i cylindrach. Piękne panie ubrane w białe suknie i z przypominającymi rzeźby lub kielichy egzotycznych kwiatów fryzurami. Takie oto osoby dopijały właśnie martini, kończyły grę w rosyjską ruletkę lub odkładały książki, aby znaleźć wygodne miejsce na czas przejazdu. Na każdej stacji ktoś wchodził do blaszanej trumny wagonu witając współpasażerów sztucznym uśmiechem i spojrzeniem, za którym krył się żar uczuć i lód myśli. Za każdym razem ktoś opuszczał pociąg, jednak można było być pewnym, że wysiadający nie był już człowiekiem, który kiedyś tu wsiadł. Zmiany były nieuniknione i nieodwracalne. Od czasu do czasu ludzie pojawiali się i znikali również w czasie jazdy. Nikt nie pytał skąd są lub dokąd idą. Nie pytano nawet czy są ludźmi. Jeden z takich przybyszów stał obecnie w lokomotywie, tuż obok skrytego za stalowymi drzwiami piekła palonego węgla. Jedną ręką trzymał dźwignię napędu, a drugą ogromne, śmierdzące i dymiące jak komin pociągu cygaro, które powolnym, wyrachowanym ruchem zbliżał do ust. Pomimo, że jego wargi układały się w wyraz zniechęcenia i nudy, jego oczy uważnie obserwowały peron, jakby czekając na coś. I oto rzeczywiście, po chwili czyjaś ręka dała sygnał do odjazdu. Mężczyzna westchnął, jakby z ulgą lub zmęczeniem, szybkim ruchem posłał cygaro za okno i przesunął dźwignię w górę. Lokomotywa leniwie ruszyła z miejsca ciągnąc za sobą oporny sznur wagonów. Mężczyzna sprawdził ciśnienie w kotle, postukał w jakieś wskaźniki i osunął się na przygotowany wcześniej fotel. "Po co wyrzuciłem to cygaro? Zostało go jeszcze trochę, a nowe mogę dostać dopiero na następnym przystanku." - myślał, szukając wygodnej pozycji. "Następnym razem kupię całe pudełko." - postanowił - "Przecież i tak nie zaszkodzą mojemu przeklętemu ciału. Jedyne, w całym tym starym pojeździe, co może mi zaszkodzić to ogień z tego okropnego paleniska. Całe szczęście, że to nie ja muszę w nim palić. W końcu od czego są te małpy..." Takie oto myśli przelatywały mu przez głowę, kiedy znużony jednostajnym stukotem kół powoli zapadał w sen. Jednak gdzieś za zasłoną obojętnych myśli kryły się rozpacz i nuda. Dla tej istoty wieczna monotonia podróży była substytutem bezpieczeństwa. W metalowych wagonach był ukryty przed łowcami z mroku większego od tego, który zalegał w jego sercu. Jednak aby nie zostać dostrzeżonym i złapanym, musiał kierować pociąg coraz to dalej i dalej w niekończący się mrok. Nie wiedział jednak, że tak naprawdę nie ucieknie nigdy. Podczas gdy jeden wróg obserwował go z gąszczu puszczy, drugi atakował go powoli. Zjadał jego duszę i pochłanial jego uczucia. Jego najgorszy wróg był ukryty w nim samym, okrutna, inteligentna bestia pewna swego zwycięstwa. W noce, kiedy przejmowała nad nim kontrolę stawał się doskonałym zabójcą. Niezauważalny i bezlitosny przemykał wąskimi korytarzami, aby starannie wybrać swoją ofiarę. Zazwyczaj kogoś zbyt słabego by mógł przeżyć trudy dalszej podróży. Pusty korpus ciała zostawał gdzieś na poboczu, a świeża krew plamiła dłonie drapieżcy. Ten zaś, mimo całej swej wiedzy i błyskotliwości nie był w stanie zauważyć, że przegrywa walkę z samym sobą. Być może nie chciał uwierzyć? Nie wiedział też, że gdziekolwiek się znajdzie, zawsze będzie obserwowany. Łowca podążał za nim jak cień od momentu kiedy mężczyzna wstąpił na stopnie wagonu. Zawsze obok, zawsze ukryty w półmroku drzew, wyczekiwał. Czekał na najdrobniejszy błąd swojego przeciwnika. Na to, że zapomniawszy się, opuści bezpieczne światła cywilizacji. Łowca nie mógł wkroczyć na teren ofiary, teren, który przerażał go i odstręczał swoją sztucznością. Jego terytotium to puszcza, gdzie może znaleźć wszystko co niezbędne. Puszcza, w której może poczuć, że żyje. Poczuć, że jest prawdziwym dzieckiem Gai. Wilgoć ziemi pod stopami, świst wiatru we włosach. Zapach zwierzyny zawieszony gdzieś pomiędzy liśćmi i radość z dzikości jaką nosił w sobie. Oto jego świat - świat duchów i drzew. Być może okrutny i wymagający, ale tym, którzy przetrwają oferował on poczucie wolności i siły. Łowca umiał przetrwać w niemal każdych warunkach. Wolność była wiatrem mierzwiącym jego futro i wodą w której widział swoje odbicie. Siłę zaś dawały mu Ziemia - rodzicielka i Ogień - niszczyciel. Rodzicielka dała mu doskonałe ciało, niszczyciel duszę pełną wad. Być może kombinacja ta nie była najlepsza na świecie, lecz Łowca nie miał powodów do narzekań. Miał wiele czasu, aby przyzwyczaić się do samego siebie, do samotności i do mroku puszczy. Już od dawna nie zwracał uwagi na wyłaniające się z pni drzew, driady czy też na łaszące się do niego pomiejsze duchy. Zresztą, od czasu spełnienia się przepowiedni Feniksa nie miał czasu na rozmowy z duchami. Rzeczywistość była zbyt ważna. Inni łowcy często stawali się zwierzyną, na którą polowano w niezliczonych betonowych dżunglach. Jeszcze inni polowali na siebie nawzajem lub wybierali hańbiącą ucieczkę z łona swej matki. Tylko paru nadal stąpa po ścieżkach honoru, wypełniając swoje samotne misje. "Moją misją" - powiedział Łowca czystym głosem do siedzącego na gałęzi duszka - "moim przeznaczeniem jest życie na granicy dwóch światów". Spłoszony duszek zatrzepotał skrzydłami i usiadłszy na pobliskim krzewie, zdawał się z uwagą słuchać słów swojego krewniaka. "Zawsze w biegu" - kontynuował syn Gai - "Zawsze obok świateł cywilizacji, muszę śledzić poczynania istoty mieszkającej w pociągu. Czuję, że...". Łowca przerwał. Dalszy wywód nie miałby większego sensu. Wierny dotychczas słuchacz cicho rozpłynął się w wilgotnym powietrzu. Pomimo tej straty Łowca uśmiechnął się. Pomyślał o dniu, w którym stalowe szyny rozpadną się w proch, dym lokomotywy wtopi się w mrok wiecznej nocy, a jego przeciwnik zostanie sam w środku dzikiej puszczy. Pomyślał o tym jak bardzo szanuje (kocha?) swojego przeciwnika. Tymczasem przedmiot jego rozmyślań spał beztrosko, zanurzony w wygodnym fotelu. Śnił o kolejnych stacjach, cygarach i zachodach słońca. Jednak gdzieś za zasłoną obojętnych snów krył się szacunek dla istoty obserwującej go z głębi przerażającej puszczy. Szacunek dla istoty, która wnosiła do jego życia jedyną drobinę sensu. ...Pociąg powoli i nieubłaganie pogrążał się w ciemnościach... Bronxx/ A.D.95-96