KOLEJNA ZIMA NA GÓRZE

                              Tomek Raburski


   Było  zimno.   Mężczyzna  wyszedł z klatki schodowej i szczelniej wtulił
się  w  skórzaną  kurtkę.   Idąc  w  kierunku  parkingu nerwowo przetrząsał
kieszenie   zgrabiałymi  już  z  zimna  rękami  w  poszukiwaniu  kluczyków.
Otworzył  drzwi  do  swego  brudnożółtego  Audi.   Chwilę  jeszcze siedział
bezczynnie  rozgrzewając  skostniałe ręce i rozkoszując się dusznym ciepłem
pachnącym  dymem  z  pobliskiego  komina.   Za  moment  był już w drodze na
dworzec  kolejowy,  gdzie miał odebrać wracającego z ferii syna.  Zatrzymał
się  na  skrzyżowaniu  przepuszczając  grupkę  wesoło gaworzących zakonnic.
Stał  długo.   Dłużej niż musiał.  Nie zważał na trąbienie stojących za nim
samochodów.   Ogarnęło  go  uczucie niepokoju i bezgranicznego smutku.  Nie
znajdował  w sobie nic, co mogłoby je spowodować, lecz mimo to wiedział, że
nie oznacza ono nic dobrego.  Czuł się opuszczony i bardzo samotny.

                                   * * *

   Było  zimno.  Otulił się szczelniej włochatym, zmechaconym kocem.  Przed
Nim  unosiła  się  opatulona szarymi chmurami kula.  Szumiała cicho modrymi
morzami.   On  mrużąc  oczy  (nie  miał  już  wzroku  takiego  jak dawniej)
wpatrywał  się  jednak  w  coś  o  wiele  mniejszego.  Na powierzchni globu
tryliardy  różnokolorowych  punkcików  w  tej  chwili  skakało po drzewach,
przechdziło   stadium  poczwarki,  piło  przestudzoną  kawę  i  wypuszczało
korzenie.   Mógł przeniknąć każdy punkt, sterować jego losami, lecz On tego
nie  chciał.   Wolał  patrzeć  jak  same sobie radzą, interweniując tylko w
wyjątkowych  wypadkach.   Często jednak dyskretnie podszeptywał niektórym z
nich  to  i  owo,  lub  delikatnie  i  niepostrzeżenie kierował ich losami.
Właśnie  wielokrotnie powiększył wielki, górzysty obszar, pragnąc podziwiać
żywiołowe  zderzenia  włochatych  punktów  z  długimi,  zagiętymi  ku górze
rogami,  gdy  usłyszał  za  sobą  kroki.  Powoli obrócił ozdobioną długimi,
śnieżnobiałymi  włosami  głowę  w  kierunku skąd dochodziły i zobaczył, jak
zwkle zamyślonego, Asmaela ściskającego w ręku gruby, parujący kubek.
   - Panie, herbata.
   -  Dziękuję  Asmaelu  -  wypętał dłonie z objęć koca i odebrał napój.  -
Pamiętasz Dinozaury?  Wyobraż Sobie, Że Wyginęły.  Wszystkie!
   - Było jak chciałeś, Panie.
   -  Nie,  Nie.   Poszedłem Na Chwilę Porozmawiać Z Gabrielem, A Tamte Dwa
Maluchy Dorwały Się Do Ziemi - udając srogość pogroził palcem dwóm golutkim
cherubinkom,  które Asmael dopiero teraz zauważył.  Siedziały w kącie, cały
czas  coś  do siebie szepcząc, co chwila znacząco patrząc w jego kierunku i
zasłaniając usta tłuściutkimi rączkami, aby nie buchnąć śmiechem.  Spojrzał
na  nie  groźnie, a one uspokoiły się na chwilę udając powagę i niewinność.
Odwrócił  się  w  kierunku wejścia, gdyż dosłyszał dochodzący stamtąd coraz
bliższy  głos  Gabriela.   Skrzywił  usta  z  niesmakiem.  Od kiedy Gabriel
począł  się wywyższać, przestał go lubić i starał się go unikać.  Po chwili
z szeroko rozłożonymi skrzydłami wszedł archanioł.  Paroma lotkami zahaczył
o  róg  stołu  i  posypał  się  z  nich  srebrzysty pył.  Tylko spojrzał na
Asmaela.
   - Panie, czy nie powinieneś odpocząć?
   -  Masz rację Gabrielu, zaczynałem już powoli drzemać - Starzec przetarł
oczy i zlizał z wąsów gorące kropelki herbaty.  Odezwał się cichym, miękkim
głosem,  który  u  Asmaela  zawsze  wzbudzał szacunak i miłość.  Nie to, co
arogancki ton Gabriela - A co z Ziemią?
   - Zostaw tutaj.  Każę posprzątać.
   - Nie karz jej wyrzucać Gabrielu.  Siedziałem nad nią kilka dni.
   -  Zawsze  możemy  przecież  zrobić  nową.  Taką samą, lub nawet lepszą,
tymczasem potrzebujemy miejsca na biuro rozrachunkowe.
   - Dobrze - westchnął i pociągnął mały łyczek herbaty - niech tak będzie.
Chodźmy  już  Gabrielu.   Archanioł  pomógł  mu  wstać i drobnymi kroczkami
oddalili się.  W drzwiach Gabriel odwrócił się.
   - Zajmij się tym, Asmaelu.

                                   * * *

   Asmael  stanął  przed  kulą  i  przyjrzał się jej.  Westchnął.  Niektóre
punkciki  miały  przynajmniej  ciepło.   Wrzucił  powiększenie i przeleciał
wzrokiem  po  północnej  półkuli.  Zapatrzony po chwili przypomniał sobie o
swoich   obowiązkach.    Rozejrzał   się   dookoła  i  znalazł  chichoczące
cherubinki.  Skinął na nie palcem.
   - Posprzątajcie Tu.
   Zamyślony, wolnym krokiem poszedł do zarzuconej pracy, rozprostowując po
drodze zziębnięte skrzydła.

                                   * * *

   Gdy  tylko się oddalił Kleodyn i Horencjusz podnieceni podbiegli do kuli
przebierając grubiutkimi nóżkami i nieporadnie machając skrzydełkami.
   - Nikt nie powiedział, że nie możemy się najpierw pobawić.
   - Jasne!  Wiesz, w wakacje nauczyłem się robić ognisty deszcz.  Pokazać?
   Kleodyn popatrzył na kolegę z podziwem.
   -  Nie  wierzę  -  powiedział i sięgnął szybko tłustymi łapkami w stronę
sterownika.  Horencjusz trzepnął go lekko.
   - Bez pośpiechu.  Patrz i podziwiaj!

                                   * * *

   Viktor    wyszedł   ze   swego   zabytkowego   pałacyku   zainteresowany
niecodziennym  zjawiskiem  na zewnątrz.  Mieszkał tu w czasie lata i często
stał  na  balkonie  patrząc  z góry na rozpalony słońcem Neapol.  Lubił też
oglądać   nieskazitelne   niebo  nad  nim  jednocześnie  popijając  whisky.
Jednakże dzisiaj niebo nie było błękitne.  Viktor nigdy jeszcze nie widział
takiego w pełne południe.  Czuł, że dziś wydarzy się coś ważnego.

   Niebo aż po horyzont było krwistoczerwone.


                              Tomek Raburski