Karolinie i jej kotu... Kot Byłem wtedy sześcioletnim chłopcem. Pamiętam bardzo dobrze tamte dni pełne dziecięcej beztroski. Czasy były ciężkie - nigdy nie zapomnę długich sznurów ludzi przed sklepami, które pojawiały się na ulicach miasteczka zawsze, kiedy półki zapełniały się towarem ze świeżej dostawy. Szczególnie długie kolejki stawały przed aptekami, gdy prowadzono sprzedaż waty. Moja matka, kiedy dowiadywała się, że do którejś z aptek przywieziono watę, potrafiła zrezygnować ze wszystkiego, co zaplanowała sobie na dzień i stawała w kolejce przed ową apteką. Najczęściej brała ze sobą także mnie, panowała bowiem w tamtych czasach pewna dziwna zasada mówiąca, że ilość worków waty, którą można było legalnie kupić, była ograniczona i nie jestem pewien, ale prawdopodobnie jedna osoba mogła otrzymać najwyżej dwa takie worki. Nic więc dziwnego że wszystkie kobiety, dla których wata była niezwykle ważnym środkiem higieny osobistej, stawały w kolejkach zawsze ze swoimi dziećmi, co automatycznie dawało możliwość otrzymania większej ilości worków. Dzieci oczywiście bardzo się nudziły i nie rozumiały desperacji kobiet. Innym elementem, który utkwił w mojej pamięci są żołnierze kręcący się po ulicach. Starsi ludzie opowiadali o nich przerażające historie. Bardzo często słyszałem, jak jedna babcia opowiadała drugiej o młodym człowieku, który został wepchnięty przez pijanych żołnieży pod pociąg. Słyszałem też opowieść o dziewiętnastoletnim chłopaku, który został przygnieciony do muru przez cofającą wojskową ciężarówkę. Wszystkie te historie przekazywano sobie szeptem na ucho na przystankach autobusowych rozglądając się nerwowo dookoła. Kiedy zauważano w pobliżu milicjanta albo żołnierza rozmowy natychmiast się urywały, a ich miejsce zastępowało ponure milczenie będące niesłyszalnym protestem. Mi nie przeszkadzało wojsko na ulicach - cały mój świat stanowiło tylko małe podwórko z piaskownicą i niewielki piętrowy dom, w którym mieszkały trzy rodziny oraz pewna starsza pani. Na starszą panią wszystkie dzieciaki na podwórku mówiły Lady Caroline, miała ona bowiem na imię Karolina i pochodziła z jakiejś starej angielskiej rodziny szlacheckiej, która przeniosła się do Polski po drugiej wojnie światowej. Lady Caroline była bardzo miłą staruszką. Nigdy nie zapomnę egzotycznego smaku mlecznych cukierków, których dawała po kilka codziennie każdemu dziecku. Cukierki te były ponoć z samej Anglii! Latem Lady częstowała nas zimną lemoniadą, którą robiła sama według angielskiego przepisu. Lady Caroline mieszkała na parterze domu. W każdy ciepły dzień lubiła siadywać na fotelu bujanym na balkonie, który do południa zawsze znajdował się w cieniu starego drzewa rosnącego koło domu. Lady zwykle zamykała oczy i rozmyślała o niewiadomych rzeczach. Zdarzało się też, że zagadywała do któregoś z dzieci grających na podwórku w piłkę. Czasami też prosiła o ciszę, kiedy pełne niezdrowych emocji okrzyki dzieciarni wyrywały ją z popołudniowej drzemki. Mimo że Lady Caroline była ogólnie lubianą starszą panią, wielu jej się bało. Nikt nigdy nie był w jej mieszkaniu i może dlatego starsi koledzy opowiadali okropne historie. Kiedyś ktoś mi powiedział, że ta kobieta z siwymi włosami jest czarownicą. Będąc sześcioletnim chłopcem uważałem, że czarownica jest osobą starą, z brzydką pomarszczoną twarzą, dużym nosem i posiada czarnego kota, który potrafi mówić ludzkim głosem. Owszem - Lady Caroline była stara, miała ponad osiemdziesiąt lat. Jej twarz żłobiły głębokie zmarszczki, które na pewno nie dodawały uroku. Nos był duży z okropną kurzajką blisko czubka, po lewej stronie. Jedynym elementem nie pasującym do czarownicy, a który posiadała twarz tej starej kobiety były wąskie różowawe usta często układające się w uśmiech tak ciepły, jaki tylko potrafi być uśmiech staruszki. I oczywiście Lady Caroline nie posiadała żadnego zwierzęcia, a tym bardziej czarnego kota mówiącego ludzkim głosem. Obawy zostały więc wypędzone z mojej głowy przez smak mleczynych cukierków, które codziennie otrzymywałem od dobrej starej kobiety. Pewnego dnia jednak ogarnęło mnie przerażenie. Zobaczyłem bowiem na kolanach drzemiącej w cieniu starego drzewa Lady Caroline podejrzany czarny kształt, który do złudzenia przypominał małego kota. Słyszałem przez kilka poprzednich dni, jak Lady skarżyła się na samotność. Jej mąż zginął dawno temu w dziwnych okolicznościach, nie miała żadnych dzieci ani nikogo do towarzystwa. Oprócz, rzecz jasna, dzieci z podwórka, które jednak nie zawsze miały czas na pogawędki ze staruszką, ponieważ miały na głowie o wiele ważniejsze sprawy, na przykład grę w piłkę, która właśnie przybrała dość dramatyczny obrót. Nic więc dziwnego, że Lady Caroline sprawiła sobie kota, ale żeby akurat czarnego?! Kiedy więc pierwszy raz zauważyłem mały czarny kształt na jej kolanach, sparaliżował mnie strach, a przez mój biedny dziecięcy umysł przewinęły się w szalonym tempie przerażające obrazy związane z owymi okropnymi historiami opowiadanymi przez starszych chłopaków. Po pewnym czasie ocknąłem się i ogarnięty paniką, jaka jest zdolna obudzić się tylko w sześciolatku, pobiegłem co sił w nogach do domu. Kiedy przebiegałem koło balkonu Lady Caroline, starałem się na nią nie patrzeć, jednak w całym moim strachu poświęciłem kobiecie jedno przypadkowe i krótkie spojrzenie. Zobaczyłem wtedy, że w uśmiechu strasznej damy nie ma już ciepła - jego mijesce zajęła zimna ironia powodująca, że ogarnął mnie koszmarny chłód, mimo że zdarzenie to miało miejsce w letni słoneczny dzień. Wpadłem do mojego mieszkania i zamknąłem się w swoim pokoju. Ztarzasnąłem drewniane okiennice w oknach, zasunąłem zasłony. Zrobiło się strasznie ciemno, więc zapaliłem małą lampkę nocną przymocowaną nad łóżkiem. Położyłem się, zakryłem twarz kocem i czekałem w bezruchu natężając słuch na moment, w którym czarownica przyjdzie po mnie ze swoim gadającym kotem, by mnie zjeść. Nie przyszła. Na podwórko nie wychodziłem przez dwa dni, mimo że pogoda była akurat wspaniała, a w domach panowała olbrzymia duchota. Rodzice zaczynali się niepokoić o mnie, tym bardziej, że krzyczałem i płakałem, kiedy tylko ktoś próbował odsłonić okno, by wpuścić do mojego mrocznego pokoju kilka promieni słońca. Po dwóch dniach nieco ochłonąłem. Doszedłem do wniosku, że może Lady Caroline nie ma na mnie na razie ochoty, bo przecież gdyby chciała mnie zjeść, zamknięte okna i drzwi nie stanowiłyby dla niej przeszkody. Była w końcu dość potężną czarownicą. Rozsunąłem więc zasłony, otworzyłem okiennice i wyjrzałem na podwórko. Najwidoczniej nic się przez te dwa dni nie zmieniło - wszystkie dzieciaki jak zwykle grały w piłkę, kilka maluchów siedziało w piaskownicy i drążyło w usypanej górze tunel. Może jednak Lady Croline nie była taką, która porywała dzieci... Może była tylko zestarzałą dobrą wróżką? Jedno w każdym razie było pewne - mogłem bez obawy wyjść na dwór. Kiedy tylko pojawiłem się na podwórku, Lady Caroline skinęła na mnie swoją chudą dłonią, na której pod cienką wyschniętą skórą widać było grube napęczniałe żyły. Znów pojawił się paraliżujący strach. Patrzyłem na starą kobietę i nie wiedziałem co zrobić. Wtedy Lady znowu podniosła rekę i kiwnięciem próbowała mnie przywołać. Uśmiechała się przy tym ciepło, jednak wyraz jej twarzy wdawał mi się niezwykle sztuczny. Mimo wszystko w pewnym momencie ruszyłem ku siedzącej na bujanym fotelu kobiecie. Okazało się, że Lady nie chciała mi wcale zrobić krzywdy, a co więcej - dała kilka przepysznych mlecznych cukierków. Zapytała przy tym, dlaczego tak długo nie wychodziłem. Nic jednak nie odpowiedziałem, ponieważ właśnie w tym momencie przykuło moją uwagę leżące na kolanach Lady czarne kocię, wpatrujące się we mnie szarymi dużymi ślepiami. Stałem nieruchomy, bojąc się ruszyć, by zwierzę się na mnie nie rzuciło z pazurami. Wtedy Lady Caroline uśmiechnęła się jeszcze cieplej i przejechała swoją szorstką dłonią po gładkiej, lśniącej sierści kota. Dało się słyszeć cichy pomruk i kot oderwał ode mnie swoje paraliżujące spojrzenie. Odwróciłem się powoli na pięcie i ostrożnie odszedłem w kierunku piaskownicy. Ten kot na pewno nie był zwyczajnym kotem... Lady Caroline widywałem codziennie siedzącą na balkonie na bujanym fotelu z drzemiącym czarnym kotem na kolanach. Starałem się z nią jak najmniej rozmawiać, bo za każdym razem, kiedy do niej podchodziłem, przedziwne spojrzenie kota sprawiało, że stawałem nieruchomy, a moją dziecięcą duszę przewiercało nieznane mi okropne uczucie, bedące na pograniczu szaleńczego strachu i stanu bezwładnego transu. Doprowadziło to do tego, że kilka razy nie odebrałem od starej kobiety codziennej porcji mlecznych cukierków z Anglii. Zacząłem znowu nabierać przerażających podejrzeń, usłyszałem bowiem, jak Lady rozmawiała ze swoim kotem. Mówiła do niego: "Teodorze...", i zapewne było jedynie kwestią czasu, by kot zaczął jej odpowiadać: "Słucham cię, Caroline...". Na razie jednak tylko mruczał. Pewnego dnia Lady nie pojawiła się na fotelu. To był środek sierpnia - niezwykle upalnego tamtego roku. Słońce spływało niewysłowionym żarem z jasnobłękitnego nieba na wysuszoną spękaną ziemię. Od czasu do czasu lekki powiew wiatru miło chłodził twarz. Dzieciaki jak zwykle grały w piłkę, kilku siedziało w piaskownicy, a jeszcze inni obstąpywali hydrant i przepychali się do płynącego z niego wąskiego strumienia wody. Wszystkie dzieciaki, niby zajęte swoimi sprawami, niby nie mające czasu na nic innego, niż kopanie piłki, stawianie babek z piasku czy podejmowanie prób uchwycenia w usta płynącego z hydrantu strumienia chłodnej wody - wszystkie jednak zerkały chwilami na balkon na parterze pozostający w cieniu starego dębu, na pusty fotel bujany pleciony z wikliny. Czekały na Lady Caroline i codzienną porcję cukierków. Kobieta nie pojawiła się. Czekaliśmy do wieczora. Snuliśmy przeróżne domysły: może cukierki się skończyły, może zachorowała... MOŻE KOT JĄ ZJADŁ... Ten czarny kot, który mógłby mówić ludzkim głosem... Ten kot, którego spojrzenie paraliżowało wszystkie dzieci na podwórku... TO NIE BYŁ ZWYKŁY KOT. To był kot czarownicy. Wieczorem ułożyliśmy plan. Siedmioro z nas miało pójść do domu Lady Caroline i sprawdzić co się stało. W tej wybranej grupie znalazłem się i ja. Promienie zachodzącego słońca przeciskały się przez szczelinę przy niedomkniętych drzwiach na klatkę schodową i rozlewały plamą czerwieni na kamiennych schodach. Nasza siódemka stała pogrążona w półmroku przed drzwiami do mieszkania staruszki - były z grubego ciemnego drewna ze złotymi elementami. Wysoko nad naszymi głowami wisiała połyskująca w purpurowym świetle tabliczka z napisem: "Karolina Ossowsky". Niżej ciężka klamka odbijała czerwone promienie słońca. Jeden z nas zapukał... Cisza... Lady Caroline była starą kobietą. W jej wieku niektórzy są kompletnie głusi. Lady głucha nie była, ale mogła nie dosłyszeć, więc nic dziwnego, że zza drzwi nie dobiegł nas najmniejszy dźwięk, mogący wskazywać na to, że nasze pukanie zostało usłyszane. Zapukaliśmy ponownie... Cisza... Ludzie dorośli mają w zwyczaju dzwonić - nie pukać. Dzwonek jednak znajdował się zbyt wysoko i dlatego w pierwszym momencie odruchowo pukaliśmy. Niemniej ciche pukanie dziecka nie może się równać z ostrym, przeszywającym dźwiękiem dzwonka używanego przez dorosłych. Podejrzewaliśmy więc, że będziemy musieli w jakiś sposób dosięgnąć przycisku znajdującego się wysoko na ścianie ponad naszymi głowami. Do tego celu wybraliśmy najwyższego z nas, i gdy ten próbował się wdrapać po pionowym murze i zadzwonić, cała reszta ze wszystkich sił podpychała go od dołu do góry, robiąc przy tym niesamowity chałas; sapiąc i prychając. W końcu udało się - zadzwonił! Cisza... Nie było sensu dłużej czekać. Podjęliśmy milcząco i jednomyślnie decyzję - wchodzimy... Chwyciłem za klamkę - drzwi były otwarte. Kiedy tylko je uchyliłem, poczułem ten dziwny zapach jak z antykwariatu - zapach mieszkania starego człowieka. Przedpokój był wąski i długi, prawie wcale nieumeblowany. Jedynie na prawej ścianie wisiało brudne lustro w bogato rzeźbionej drewnianej oprawie, a na przeciw wejścia, na drugim końcu korytarza, stała zabytkowa dębowa szafa polakierowana na ciemnobrązowy kolor. Szara tapeta w prosty wzorek na ścianie pokryta była przy suficie ciemnymi zaciekami, a brązowawy dywan wskazywał na to, że nikt specjalnie nie troszczył się tu o czystość - może nie miał na to czasu... Cała nasza grupa wkroczyła cicho do mieszkania. Szepnąłem: "Dzień dobry..." a zaraz po mnie powtórzyła reszta. Cisza... Dreptaliśmy wolno, jaden za drugim, rozglądając się trwożnie. Na końcu korytarza, zarówno po lewej jak i prawej stronie znajdowały się duże oszklone drzwi. Prowadziły zapewne do pokoi. W jednym z nich była stara pani, zwana przez wszystkich Lady Caroline. Ciekawe, czemu się nie odzywała? Stare kobiety mają czasami bardzo dziwne pomysły... Myślałem jeszcze przez moment, że Lady chce się pobawić w chowanego i siedzi teraz skulona w jakiejś szafie chichocząc cichutko. Ale ona wcale się nie chowała... Wystarczyło tylko otworzyć drzwi po prawej stronie, by stanąć porażonym niewysłowioną makabrycznością sceny, którą skrywały za sobą. Już gołe brudne okna, które zdawały wpatrywać się w człowieka pustym wzrokiem i owiewać go chłodnym tchnieniem nieistnienia przerażały. Już same czerwone promienie słońca, które rozlewały się w groteskowe wzory na poczerniałych deskach podłogi miały w sobie coś odrzucającego. Lecz poza tym wszystkim znajdowało się w pokoju coś jeszcze, koszmarne i ogarniające szaleństwem - ciało starej kobiety w kawowo - brązowej halce, z pogryzioną, pooraną pazurami twarzą, wykrzywioną grymasem zdającym się być piekielnym uśmiechem pełnym niewysłowionego bólu i strachu. Poszarpane wargi odsłaniały bezzębne szczęki, zaciśnięte ostatnim skurczem żuchwy. Obok leżał skulony czarny kot mrużąc swoje szare ślepia. Staliśmy w bezruchu ogranięci wszechobecną grozą, przewiercani lodowatym spojrzeniem czarnego stworzenia. W pewnym momencie kot podbiegł do parapetu i wyskoczył przez, nie wiadomo czemu, otwarte okno. Nie pamiętam, co później się ze mną działo. Świadość odzyskałem kilka dni po pogrzebie staruszki. Okazało się wtedy, że poza siódemką dzieci nikt w mieście nie wiedział, co naprawdę stało się z Lady Caroline. Wysnuwano wiele domysłów - wszystkie błędne. My byliśmy zbyt wstrząśnięci, by opowiedzieć o makbrycznej śmierci kobiety. Rodzice nie mieli pojęcia, co jest przyczyną mojego dziwnego zachowywania. Być może właśnie przez tę niewiedzę cztery lata później, na moje dziesiąte urodziny, podarowali mi małego czarnego kotka. Zwierzę jest bowiem najlepszym przyjacielem człowieka... sloodge/thefect 8 V 1997