ŁOWCY ŚMIERCI

                      Czyli historia pewnych NPC-tów
                      wg.opowieści barda z DUNHAROOW



                                ROZDZIAŁ IV

   Było  gorąco, wiaterek nie dość silny by podnieść pył z ulicy, przynosił
z  dzielnicy  portowej  smród  zepsutych  ryb i krzyki załóg cumujących lub
wypływających  okrętów.   Upał, fetor, brud - tym właśnie był Novrad.  A co
gorsze z trzech stron otaczały go lasy, i to podmokłe, ohyda.
   - Wracam do wyrka - jęknął Grimli - taka pogoda zabije nawet smoka.
   - Zamknij się, sam nas w to wrobiłeś.
   -  Ja  O'najer?  A kto leżał bez dechu, bo poniosło go w walce z bagnem.
A?
   - Trolozjad, ty mnie nie denerwuj ja ci dobrze radzę.
   - Bo co?  Bo co?  - Krasnolud zaczął podskakiwać wokół nas.
   -  Jagódka  zachowuj  się - spróbował elf , ale krasnolud dalej tańczył.
nagle  zbliżył  się  do  mnie, w mojej czaszce odezwał się sygnał alarmowy.
Nim jednak zdążyłem uskoczyć, krasnolud kopnął mnie w kostkę swoim podkutym
buciorem.   Z  bólu siadłem na ziemi, było mi słabo, przed oczami widziałem
roje  gwiazd.   Krasnolud  uspokoił  się  i  przypatrywał  mi się z chytrym
uśmieszkiem.
   -  Jagódka ja cię kiedyś...  - nie dokończyłem , bo stało się coś bardzo
interesującego.  Zobaczyłem jak elf uczynił ręką ledwo dostrzegalny gest, a
na  fioletowym czubie zaczął pojawiać się rząd znaków.  Nie potrafię dobrze
czytać,  ale  są  wyrazy,  które należy znać.  A słowo kretyn było jednym z
pierwszych,  którego  pisownię poznałem.  Ludzie ryknęli śmiechem, sam omal
się  nie  roześmiałem,  robiłem  wszystko  by wyglądać poważnie.  Krasnolud
pewien,  że  ogólna wesołość jest efektem jego akcji, zadarł wysoko głowę i
dumnym krokiem pomaszerował w dół ulicy.
   Swoją  drogą,  to  dziwne  by  tak wielu ludzi potrafiło czytać.  Chyba,
że...   Spojrzałem  na  elfa.   Uśmiechał się podstępnie - stary spryciarz.
Ruszyłem  za  krasnoludem  dając  Tarminasowi  znak by przerwał urok.  Runy
zniknęły,  ale  ludzie  dalej  zanosili  się  śmiechem.   Krasnolud co krok
przystawał,  kłaniał się, uśmiechał.  Był szczęśliwy jak dziecko, był duszą
tej  zabawy,  mimo,  że  nie znał prawdziwego jej powodu.  Po paru minutach
dotarliśmy  do  portu.   Grimli  nadal uśmiechał się głupkowato.  Entuzjazm
wycichł  już  niemal  całkowicie - nawet najlepszy żart śmieszy tylko przez
chwilę.
   - Gdzie teraz - spytałem Terminasa.
   - Tędy, w kierunku bramy.
   Ruszyliśmy  wzdłóż  nadbrzeża.   Do  portu zawijał akurat poteżny okręt.
Jego  wysoki  dziób  leniwie ciął gładką powierzchnię wody.  Wokół olbrzyma
uwijało się całe stado mniejszych jednostek, pomagając mu zacumować.
   -  Krasnoludzka fregata - rzekł Grimli, w jego głosie słychać było dumę,
ale i cień smutku.
   - Ee, od razu wasze - wtrąciłem.
   - Mówię ci, O'najer to nasze.
   - A skąd ty to wiesz Jagódka?
   - Ba, toż ino na banderę cza patrzeć, z Khas-Hardar są, to i nasi.
   - Może i wasi, ale to nie fregata, prędzej galeon.
   - Skoro jużem ci powiedział, że to fregata, to to jest fregata, za młodu
sam żem na takiej pływał - żachnął się krasnolud.
   Okręt  własnie  ustawił  się bokiem do nas, załoga zaczęła wybierać jego
czerwony  żagiel  dziobowy.  Był ogromny i prawie cały czarny.  Jego działa
drzemiące  na  czterech pokładach altyleryjskich ukryte były za niebieskimi
płytami.  Wielka złota tablica na dziobie dumnie rozgłaszała nazwę giganta.
   - Thanas Allaik - westchnął krasnolud.
   - Co?
   -  Thanas  Allaik,  to  w ich języku znaczy "Czarna Groza" - wytłumaczył
elf.
   - No i?
   - Tak właśnie nazywa się ten statek - elf zaczynał się irytować.
   - Aaaa..
   No  tak - po tej aferze z glujem nie doszedłem jeszcze do siebie, ciągle
byłem lekko rozkojarzony.
   Popatrzyliśmy jeszcze chwilę na okręt i ruszyliśmy swoją drogą.
   -  I  co  teraz, którędy mamy iść?  - spytałem krasnoluda gdy stanęliśmy
przy wschodniej bramie.
   - Nie wiem, miał tu na nas czekać.
   - To czekamy - siadłem i oparłem się plecami o mury.
   - Wiecie...  tu niedaleko jest taka karczma...
   - Nie, Jagódka, nigdzie nie pójdziesz.
   -  Ależ  Karl,  przecież  wystarczy  że  zostanie  jeden  z nas - Poparł
krasnoluda  elf,  u  którego  samo  brzmienie słowa karczma wywołało obfite
wydzielanie śliny.
   -  Masz  rację  Tarminasie..   Wystarczy jeden - podniosłem się - Chodź,
Jagódka, suszy mnie.
   - Karl nie możesz - jęknął elf.
   - Owszem mogę.
   - Ale..
   Olałem jego marudzenie i poszedłem za krasnalem.
   - Aleśmyśmy go załatwili co nie?  - wypalił berserker.
   - Trolozjad zamknij się, albo go zmienisz.
   - No dobra, cosik żeśmy nie w humorku, co nie O'Najer?
   -  Grimli!   - warknąłem, miałem go dość, choćby tylko dla tego, że miał
rację.
   - Nic nie mówię - burknął krasnolud i wysforował się do przodu.  Szedłem
za  nim  i  zastanawiałem  się czego może chcieć od nas ten mag.  Trolozjad
skręcił  w  bok  i  zniknął  w  budynku,  mijając  w  wejściu gościa, który
opuszczał lokal drogą powietrzną.  Spojrzałem na szyld.
   -  "Pod rozdeptanym goblinem"- cóż, zachęcająca nazwa - pomyślałem.  Gdy
minąłem  próg  uderzył  mnie smród rozlanego alkoholu, potu i moczu.  Niski
sufit podtrzymywany był przez pięć poprzecznych belek wspartych na grubych,
dębowych  kolumnach.  W karczmie panował zimny, wilgotny półmrok, powietrze
ciężkie  było  od  dymu  i  smrodu  wymiocin.   Dwa małe kaganki nadaremnie
toczyły  milczący  bój  z  ciemnością.   Rozejrzałem  się  za  krasnoludem,
siedział przy szynkwasie i gestykulując wymownie toporem ustalał z barmanem
cenę  trunku.   Ruszyłem  w  ich  kierunku,  co chwila schylając się by nie
rąbnąć głową w którąś z poprzecznych belek.
   - O'Najer, ty świnski cycu!  - Spojrzałem w kierunku skąd dobiegł krzyk.
Zza stołu wstał facet.
   Jedyną  rzeczą  świadczącą  o  tym,  że  nie  jest gorylem, bardzo dużym
gorylem,  był  był  iście  rzeźnicki  nóż, który trzymał w ręku.  No i może
resztki  ubrania.   Zacząłem  rozglądać  się  na  boki  jakby to nie o mnie
chodziło.   Facet  musiał  się wkurzyć.  Odepchnął stół, który lecąc chwilę
idealnym  lobem  skosił  kilku gości siedzących z boku.  Przerzucił jeszcze
kilku innych nim dotarł do mnie.
   -  Pamiętasz  mnie  Karl?  - wycedził.  Na Eglarnima, nie miałem pojęcia
kim  był  ten  neandertalczyk,  więc  zaprzeczyłem.   Zrobił  głupią  minę,
świadczącą  o tym, iż podjął naprawdę piekielny wysiłek, jakim niewątpliwie
musiało być dla niego myślenie.  Nagle jego czoło wygładziło się, znów było
tylko czołem imbecyla.
   - No przecież zerżnąłeś moją siostrę!  - ryknął triumfalnie.
   - Napewno nie - wystękałem.
   Zaczęło  mi  coś  świtać.   Spojrzałem  w  kierunku  szynkwasu.  Jagódka
siedział tam popijając piwo i bezczelnie się uśmiechając.  Bydlę, bawił się
w najlepsze.
   - To było siedem lat temu - głos mi drżał.
   - No i co z tego?
   - To, nie mogłem jej chędożyć.
   -  A  to  czemu - jego głos stracił trochę na pewności.  Na czoło wrócił
grymas zmęczenia myśleniem..
   - Mam cię - pomyślałem.
   -  Bo  na  pewno  była  do  ciebie podobna!  - ryknąłem mu prosto w jego
zapitą mordę, musiałem przy tym podnieść głowę.
   Tym  razem  przeholowałem,  myślałem  że  facet  wybuchnie,  zawył coś o
gównożercach  i rzucił się na mnie.  Chwyciłem go za rękę i odsunąłem się z
drogi  noża.   Boże,  ale był wielki.  Poprawiłem uścisk i szrpnąłem rękę w
dół, pozwalając by jego ciężar zgruchotał mu nadgarstek.  Usłyszałem głuchy
trzask,  olbrzym  zawył i runął na podłogę.  Nim jeszcze upadł wprowadziłem
moje  kolano na kurs kolizyjny z jego jądrami.  Basowy wrzask zmienił się w
falsecik.    Neandertalczyk   zwijał  się  na  podłodze  z  jedną  ręką  na
genitaliach  a  drugą  pod  pachą.   Wył niemiłosiernie cienkim modulującym
falsecikiem,  od  którego  włoski na plecach stawały dęba.  Ktoś uciszył go
kopniakiem  w  skroń,  ktoś  inny  zabrał sakiewkę.  Poczułem w boku ciepła
lepkość.   Spojrzałem.   Na  bluzie  miałem  powiekszającą  się plamę krwi.
Podciągnąłem materiał i obejrzałem ranę.
   -  Tylko  draśnięcie  - pomyślałem na głos.  - Cal bliżej i leżałbym tam
zamiast  niego - dodałem w myślach.  Ruszyłem w stronę szynkwasu, teraz gdy
minęło podniecenie walką ból stawał się nie do zniesienia.
   - Jedno piwo - wychrypiałem do barmana - małego, pyzatego hobbita.
   -  Jakie?   Mamy  krasnoludzkie,  hobbickie,  orkowy  destylat,  no i te
elfickie  szczyny  które  śmią  nazywać  piwem  -  wyrzucił  jednym  tchem.
Krasnolud zarechotał.
   - Ludzkie?- spytałem.
   - Ma się rozumieć, najlepsze w Novii.
   - Biorę kufel.  A masz może jakąś szmatę?
   - Na biodro?  Mogę ci sprzedać przedni bandaż.
   - Jak?  - zbaraniałem.
   - Bandaż, długi biały, no prawie, wiesz, taki na rany.
   - Wiem co to jest bandaż, ale sprzedajesz je w karczmie?
   -  A  znasz  lepsze  miejsce?   -  uśmiechnął się tak, jak potrafi tylko
dobrze prosperujący hobbit.
   Właściwie  to  miał  rację,  pomyślałem,  gdy podnosiłem szczękę z lady,
klijentów mu nie braknie.  Hobbit wpatrywał się we mnie oczekująco.
   - To jak będzie, no z tym bandażem?  - nie wytrzymał.
   - Biorę.
   - Pół srebrnika - zgarnął kasę i wybiegł do kuchni.
   Ledwie  zdążyłem  się  opatrzyć  i  wypić  piwo,  gdy  zjawił  się elf w
towarzystwie   jakiegoś   jegomościa.   Obcy  był  człowiekiem,  miał  może
dwadzieścia  lat.   Jego  szaty mogły należeć tylko do adepta magii.  Długi
granatowy  płaszcz,  zielone buty i czarny kapelusz z żółtym piórkiem nisko
nachodzący  na czoło przybysza.  U pasa zwisała szpada w pięknej, złociście
zdobionej pochwie.
   - Czas ruszać - odezwał się, w jego głosie było coś co kazało słuchać co
ma do powiedzenia - konie czekają.
   Krasnolud jęknął.



                                ROZDZIAŁ V

   Minęliśmy  kolejną  wieś,  nie  wiem  którą  -  po siódmej przestałem je
liczyć.   Nasz przewodnik narzucał iście mordercze tempo.  Siedzenie bolało
mnie niemiłosiernie.  W normalnym przypadku starałbym się o nim nie myśleć,
ale od dwóch dni jechaliśmy przez las.  Z dwojga złego wolałem już myśleć o
bólu.   Mimo  hałasu  jaki  robiły  nasze  konie  do  moich uszu dochodziło
ćwierkanie,  szum  drzew,  wycie wilka i inne potworne odgłosy, które mogły
zrodzić  się  tylko w tak przerażającym miejscu jak las.  Byłem przerażony.
Jednak  to  nie  ja  w całej grupie miałem największego stracha.  Obok mnie
uczepiony  wielkiego  czarnego  ogiera,  z gorliwością z jaką sciskał tylko
beczkę  piwa, cały czas zanosząc modły do wszystkich możliwych bogów pędził
krasnolud.   Najśmieszniejsze  jest  jednak  to,  że przed podróżą omal nie
pochlastał toporem stajennego, gdy ten zaproponował mu kuca.  Ach, Grimli i
ta jego cholerna mania wielkości!  Zrównałem się z nim.
   - Grimli, zapomniałeś Redusa!  - wrzasnąłem.
   - Co!?
   - Zapomniałeś Redusa, boga gór!
   - Spierdalaj!  - krzyknął i machnął toporem.  Odjechałem nieco w tył.  Z
przodu  do  moich  uszu  dolatywały skrawki niechybnie najbardziej żarliwej
modlitwy jaką kiedykolwiek uraczono Redusa.
   Z  każdym  kolejnym  dniem  podróży  coraz  bardziej przychylałem się do
teorii,  że mag który mnie uleczył nie znalazł się w Nowradzie przypadkowo.
O  co  w  tym  wszystkim chodziło?  Było coś jeszcze, coś, co nie dawało mi
spokoju,  odkąd  opuściliśmy  Nowrad:   mag,  który  wynajął nas do naszego
poprzedniego  zadania.   Gdy  Grimli  poszedł  odebrać drugą część zapłaty,
okazało się, że zniknął nie tylko mag, ale i jego wieża.  No cóż, myślałem,
że  nikt  nie jest w stanie zadziwić krasnoluda, ale ten numer tak zachwiał
Trolozjadową  wiarą  w  realność  tego świata, że ten pił bez przerwy przez
całą noc.  Biedaczek.
   -  Karl!  - z zamyślenia wyrwał mnie krzyk elfa.  Spiąłem mojego konia i
podjechałem na czoło z daleka mijając krasnoluda, który plując na wszystkie
strony starał się namówić jakiegoś elfickiego boga do współpracy.
   -  O  co  chodzi Tarminasie?  - spytałem gdy nasze konie zrównały się na
tyle, że nie musieliśmy sobie zdzierać gardeł.
   -  Nasz  opiekun chce z tobą pogadać - rzekł wskazując na jadącego przed
nami adepta.
   Szykowałem  się do kolejnego pościgu, gdy z tyłu dobiegł mnie hałas jaki
mógłby  wywołać  na  przykład smok który nie trafił w otwór swojej jaskini.
Pociągnąłem  za  wodze,  mój koń wbił się kopytami w ziemię, z lewej tocząc
pianę z pyska przemknął czarny rumak.
   Spojrzałem  za  siebie.   Po  drodze,  wzbijać  tumany kurzu koziołkował
krasnolud,  niczym  kula  armatnia  przeciął  trakt  i zarył łbem o jedno z
przydrożnych  drzew.  Zeskoczyłem z konia i biegiem ruszyłem w jego stronę.
Wyprzedził  mnie  Tarminas,  wpadł jak burza w las, wybiegł stamtąd jeszcze
szybciej.
   -  Uciekaj  Karl,  nic  mu  nie  jest - wrzasnął mijając mnie i pognał w
stronę  konia.   Stałem jak wryty gdy z pomiędzy drzew wystrzelił krasnolud
wymachując  toporem.   Ledwo  udało  mi się uskoczyć mu z drogi, minął mnie
jednak  i wykrzykując wszystkie znane przekleństwa, we wszystkich możliwych
językach, pomknął za uciekającym zwierzęciem.
   Dwie  godziny  później  siedziałem  w  przydrożnej karczmie sącząc piwo,
wgapiając  się  w parującą strawę i prowadząc jednostronną raczej rozmowę z
Aleanem  -  tak  w końcu przedstawił mi się nasz przewodnik.  Obok nas przy
osobnym,  dużym stole siedzieli elf, krasnolud i kilku miejscowych grając w
Wisielca - novijską wersję gry, którą krasnoludy nazywały pokerem.  Do mych
uszu  ciągle  dobiegały  pochrząkiwania  i  odgłosy dezaprobaty wywoływanej
ciągłymi  zwycięstwami  naszej  dwójki.   Trudno przegrać gdy patrzy się na
karty przeciwnika jego własnymi oczami.
   -  Carl...   -  zwrócił  się  do  mnie Alean, gdy skończył wywyższać pod
niebiosa swojego mentora, a naszego pracodawcę, maga imieniem Tomasz.
   - Słucham?
   - Wiesz, głupio mi pytać, ale jak to jest być łowcą?
   -  O  co  ci  chodzi?   -  spojrzałem  na  niego  znad  kufla.  Siedział
naprzeciwko  wpatrując  się  we  mnie z takim wyrazem twarzy jakby zadał mi
najważniejsze pytanie w swoim życiu.
   - O to jak to jest zabić, co wtedy czujesz Carl.  Co czujesz wiedząc, że
za chwilę zabijesz, albo, że to ty będziesz martwy.
   Gdyby  powiedział to ktoś inny zaśmiał bym mu się w twarz.  Ale w głosie
adepta było coś, może sposób w jaki akcentował słowo zabić, co sprawiło, że
zacząłem  zastanawiać  się  nad odpowiedzią.  On siedział w ciszy wpatrując
się we mnie z koncentracją.
   -  Wiesz  Aleanie...   -  zacząłem  -  to  nie jest uczucie, które można
opisać,  gdy  zabiłem  pierwszy raz czułem dumę, czułem się jak bóg, mogłem
zmienić  żywą  istotę  w kupę martwego miecha, mogłem sprawić, że już nigdy
nie  pokocha,  nie  zobaczy  słońca,  mogłem  życie  zmienić  w nicość, gdy
pierwszy  raz  omal  nie zginąłem, musiałem zmienić spodnie a przez dwa dni
nie  mogłem  spać.   Teraz gdy zabijam nie czuję już dumy.  Nie w zabijaniu
nie  ma dumy Aleanie, jest tylko pogarda i obrzydzenie, i to nie do wroga -
do  siebie.   Za  każdym razem gdy zabijam cokolwiek, zabijam część siebie.
Wiesz  Aleanie  tylko  strach  się nie zmienił, strach ciągle jest ten sam,
mimo  lat.   Wiesz,  to  mój  najwierniejszy przyjaciel był ze mną cały ten
czas.   Nawet  dzisiaj,  gdy staję naprzeciw bestii jest ze mną.  To dobrze
Aleanie, zapamiętaj - strach to nie wstyd, to mądrość.  Dziś gdy przychodzi
mi  walczyć  bardziej  boję się nie potwora, ale pogardy, pogardy do samego
siebie...
   -  Więc  dlaczego  to  robisz  Carl?  - spytał adept podsuwając mi drugi
kufel.
   - Dlaczego zabijam?  Chyba dlatego, że to jedyna rzecz, którą potrafię.
   -  A  oni  -  wskazał  ręką  w kierunku krasnoluda, który szczerząc zęby
zagarniał właśnie pulę - dlaczego są z tobą, dlaczego zabijają.
   -  Grimli  i  Tarminas?...   Tarminas  to  dziecko,  uwielbia  igrać  ze
śmiercią,  traktuje  ją  jak  zabawę.   Grimli  to inna historia, dla niego
śmierć jest drogą.  Drogą, którą będzie kroczył do końca.
   - A co znajdzie na jej końcu?
   - Samego siebie.
   Alean przypatrywał mi się jeszcze przez moment, jego wzrok powoli zaczął
przenosić się na berserkera.
   - A ty Aleanie czy zabiłeś już kogoś?
   Spojrzał na mnie, spuścił oczy i pokręcił głową
   - Nie, ale wiem,że kiedyś...  Może kiedyś będę musiał.
   - I boisz się?
   -  Tak,  nie wiem czy będę potrafił, do tego to co mi powiedziałeś...  -
przerwał,  podniósł  rękę by przywołać barmana, jednak jego słowa zagłuszył
ryk:
   - Oszukujesz fioletowy pokurczu!!
   Powiedziałem  Aleanowi,  że  ktoś  właśnie  wygłosił  bardzo niefortunną
opinię, jakby na potwierdzenie mych słów rozległ się głuchy trzask.
   - Pora zmienić ton Aleanie - stwierdziłem, wskoczywszy na stół.
   Nim zdążyłem wydobyć z kieszeni kastet, karczma pogrążyła się w chaosie.
Na  stole  obok  Jagódka  tłukł  łańcuchem  po głowie jakiegoś zarośniętego
drwala.   Dalej  Tarminas  zabawiał w najlepsze jakąś dziewkę, puszczając w
siedzenia uciekającej tłuszczy miniaturowe kule ognia.  Uchyliłem się przed
lecącym  krzesłem,  posłałem  kopniaka w głowę jakiegoś hobbita próbującego
dobrać  się do moich rzeczy, i skoczyłem w tłum.  Zaraz potem wyciągnąłem z
niego   ledwie   żywego,  nieprzytomnego  Aleana,  w  prawej  ręce  trzymał
zakrwawiony  kawłek  drewna.   Rozruba  skończyła  się  zanim się właściwie
rozkręciła,  na placu boju pozostał jedynie jakiś drwal, który najwyraźniej
doszedł  do  wniosku, że w naszej drużynie ma większe szanse, oraz Jagódka,
ten  runął  jednak  na  ziemię  gdy  klepnąłem go w ramię na dowód uznania.
Tarminas leżał pod stołem, który ktoś rozwalił mu na głowie i śpiewał jakąś
kretyńską   piosenkę   o  skowronkach.   Podszedłem  do  niego,  gapił  się
nieprzytomnie  w  sufit a jego źrenice w ogóle nie reagowały na ruch dłoni.
Westchnąłem  i  poszedłem  zamówić  pokoje  na  dwa dni - tyle mniej więcej
potrwa  nim  dojdą  do  siebie.  Gdy wracałem po Jagódkę wyciągnąłem szpadę
Aleana z piersi jakiegoś trupa.
   Zawsze jest ten pierwszy raz.
   Trzy  dni  później  znów  byliśmy  w drodze.  Na czole jechał elf, który
ciągle  jeszcze  miał  problemy z wysłowieniem się, drugi, na brązowym kucu
jechał  krasnolud,  może  był  zbyt  obolały  by  protestować  gdy  kazałem
przyprowadzić  mu kuca, a może był to efekt totalnej apatii, w którą popadł
po  ciosie  w  łeb.  Na końcu, ja i Alean.  Ciągle gnębił mnie problem tego
tajemniczego maga, postanowiłem pociągnać za język mojego sąsiada.
   -  Słuchaj  Aleanie  czy  ty,  albo  Tomasz  macie coś wspólnego z naszą
poprzednią robotą.
   W jego oczach dojrzałem dziwny błysk.
   - Carl, czy ja zabiłem tego faceta trzy dni temu?
   - Chcesz wiedzieć?
   - Tak, myślę, że tak.
   - W porządku.  Odpowiedź za odpowiedź.  Więc byliście w to zamieszani?
   Spojrzał przed siebie, po chwili jednak przemówił:
   -  To  była  próba  O'najer.   To  ja  was  wynająłem i to ja podesłałem
Bernaqua  by cię uzdrowił.  Zrozum, musieliśmy sprawdzić czy się nadajecie,
skoro  w  przepowiedni  nie  było  o  was  mowy.   No  i  musieliśmy  sobie
zagwarantować wasze usługi.  Przepraszam Carl.
   - Nie szkodzi Alean, ale co to za misja i co z tą przepowiednią?
   - Tomasz powie ci wszystko co musisz wiedzieć.  A teraz moje pytanie.
   - Tak.
   - To nie jest takie trudne - odparł niby od niechcenia.
   - Zawsze łatwo jest zabić, trudniej sobie wybaczyć.
   Spojrzał   na   mnie  poważnie,  spiął  konia  i  pognał  przed  siebie.
Jechaliśmy bez słowa do zmroku.
   Widziałem  jak daleko na nad górami sokołów rośnie czerwona poświata, by
po  kilku  minutach  zamienić  się  w  krwisto czerwoną tarczę Sara - złego
księżyca.  Cały świat rozjaśniały czerwone blaski wchodzącego niemal w fazę
pełni  księżyca,  gdy  stanęliśmy  przed  zrujnowaną chatą.  Alean zszedł z
konia i ręką dał mi znak bym wszedł do środka.
   Gdy  tylko  przeszedłem  próg  ujrzałem  kręte prowadzące wysoko w górę,
emanujące  miłym  blaskiem  schody.   Zza pleców dobiegło mnie przekleństwo
krasnoluda,   byliśmy   wewnątrz   wielkiej  wieży.   Zaskoczyło  mnie  to,
wiedziałem, że magowie potrafią ukryć różne rzeczy, i to tak, że mógłbyś na
nie  nasikać  i  nie  zorientował  byś  się,  ale ukryć wieżę?  Coraz mniej
podobała mi się misja której mieliśmy się podjąć.



                                ROZDZIAŁ VI

   Siedziałem   w  wysokim,  wybijanym  miękką  skórą  fotelu,  patrząc  na
niskiego, ubranego na czerwono hobbita, który starał się odnaleźć coś wśród
lasu  regałów.   Moje  ręce  gładziły  pięknie  rzeźbione  mahoniowe  gałki
poręczy,  obie  wykonane  zostały na kształt pysków górskich smoków, a może
morskich  -  cholera,  nigdy  nie  potrafiłem ich odróżniać, wiem tylko, że
wszystkie  te  brednie  o ich rzekomo wrażliwych brzuchach, rozpowiadane są
przez  "bohaterów",  którzy  walczyli  co  najwyżej z bagiennym jaszczurem.
Między  regałami  znów  mignął  mi  hobbit, omal nie ryknąłem śmiechem, gdy
zobaczyłem  jego  pyzatą  twarz, puszczającą mi oczko, zaraz potem wychylił
się spod sterty ksiąg, które właśnie rozkopał, uniósł w górę rękę dzierżacą
stary pergamin, tak jak czyni to gladiator nad trupem przeciwnika, i ruszył
w naszą stronę.  Drogę zastąpił mu krasnolud.
   - Słuchaj ty, gdzie się szwęda tyn twój mag?
   Hobbit  spojrzał  na  niego,  uśmiechnął  się  i  ruszył  dalej  mijając
krasnoluda.
   - E!  Pytał żem cie o coś!
   Hobbit  machnął  ręką  a krasnolud uniósł się do góry i przelewitował na
drugą stronę stołu.
   - Nazywam się Tomasz - stwierdził, gdy podszedł do stołu.
   Omal nie spadłem z fotela, szczególnie gdy sobie przypomniałem, że przed
chwilą  kazałem  mu  zasuwać  po  herbatę.   Alean  mówił mi o nim wiele, z
wyjątkiem tego jak wygląda.
   - Podejdźcie tu wszyscy, a ty Aleanie skocz po coś do picia.
   Zebraliśmy się wokół stołu, na którym Tomasz położył kilka pergaminów.
   -  Zapewne  zastanawiacie  się,  po co was tutaj ściągnąłem przyjaciele.
Nie  będę  ukrywał,  że  nie  jesteście  pierwszymi,  do  których się, hmm,
zgłosiłem.  Cóż prawdę mówiąc były już cztery wyprawy, takie jak wasza, ale
żadna  z  nich  nie spełniła oczekiwań.  Ale od początku, co wiecie o Nowym
Świecie?
   - Można tam całkiem szumnie umrzeć - ryknął radośnie krasnolud.
   - Piwo jest tańsze...  - dołączył się Tarminas.
   - Obawiam się, że na tym nasza wiedza się kończy - dodałem cichutko.
   Hobbit  spojrzał  na nas z politowaniem, obrócił się na pięcie i poszedł
po jakąś mapę.  Nim wrócił do komnaty wszedł Alean niosąc piwo, krasnolud i
elf  niczym  lunatycy  ruszyli w jego kierunku.  Hobbit był jednak szybszy,
wziął  od Aleana tacę i użył stojących na niej kufli do przytrzymania rogów
mapy.    Dwójka   moich  pomocników  przyglądała  mu  się  niczym  skazańcy
wpatrujący  się w ostrze katowskiego topora, w ich wzroku było jeszcze coś,
całe mnóstwo pogardy jaką uczciwi obywatele okazują temu pod toporem.
   -  W  porządku  -  zaczął  mag, gdy mapa była już gotowa - Nowy Świat to
zupełnie  nie  zbadany  jeszcze  kontynent,  ale  sądząc po znanej nam już,
północnej   lini  brzegowej  jest  on  ogromny.   Pierwsza  wyprawa,  która
wyruszyła  w  jego  kierunku  z  wyspy  Enquli  wróciła  po trzech latach z
ładowniami  pełnymi złota, kamieni szlachetnych, rzadkich przypraw i innego
bogactwa.   Od  tamtego  czasu, a było to ponad pięćdziesiąt lat temu, nowy
świat  stał się celem wielu ekspedycjii, sporządzono wiele map.  Ta tu jest
jedną  z nowszych, kosztowała mnie majątek, ale jest o tyle dobra, że widać
tu też Novię i fragment Quelli, no i zrobili ją Yadyni.
   Spojrzałem  na  mapę, po Quelli w kierunku kufla cichutko sunęła zręczna
ręka.   Trzasnąłem  ją  po  paluchach,  Tarminas  zaklął,  ale  w tym samym
momencie mapa zwinęła się z furgotem.  Wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeliśmy
na  drugi  koniec  stołu,  tam,  z  dwoma  kuflami w rękach stał krasnolud,
patrząc z kolei na nas z miną chłopca przyłapanego na samogwałcie.
   Koniec  końców  mag  musiał  poczekać,  aż  moja  dzielna  banda  dokona
degustacji swego ulubionego trunku.
   -  A więc mniej więcej dziesięć lat temu sam wyruszyłem w tamte strony w
poszukiwaniu wiedzy i złota...  - zaczął kilka kufli później - wyruszyliśmy
stąd,  z  Ranii  na  starym,  rozpadającym  się  okręcie  do połowów bestii
morskich  wyprawa  trwała  ponad  cztery  lata,  podczas których wszedłem w
posiadanie  kilku  niezwykle  interesujących  dokumentów  - wskazał ręką na
pergaminy porozrzucane po stole.
   - Sposób w jaki je zdobyłem nie powinien was interesować.  Natomiast ich
treść, no cóż, jeden to mapa, drugi to pewna stara przepowiednia, natomiast
dwa pozostałe to niezwykle interesujące...  - zawiesił głos, patrzyliśmy na
niego  wyczekująco,  przez  twarz  Tomasza przemknął chytry uśmieszek...  -
przepisy  kulinarne.   Odwróciłem się w stronę drzwi, chciałem tylko wyjść,
usłyszałem  jednak  pstryknięcie i moje własne nogi poniosły mnie spowrotem
do stołu.  Zdrajcy!!!
   -  Podobno  w  tej  przepowiedni  nie  ma  o  nas słowa - ciszę przerwał
Tarminas.
   -  I  o  to  chodzi  -  hobbit  zdawał się być bardzo ożywiony - to moja
prywatna  inicjatywa, otóż poprzednie wyprawy starałem się kompletować tak,
aby  były  zgodne z przepowiednią, ale zawsze ktoś wybijał ich do nogi, nim
jeszcze dotarli do nowego świata.  Wniosek?
   Spojrzał na nas wyczekująco.  O Eglarnimie, znów wyjdziemy na głupców.
   -  Może  to  znaczy, że jest ktoś inny, kto też zna tą przepowiednie?  -
nieśmiało wystękał Tarminas.
   - Otóż to - niemal krzyknął Tomasz.
   Byłem  gotów  ucałować elfa, nie wyszliśmy na idiotów, więc może uda nam
się wytargować lepszą zapłatę.
   -  Jeśli  więc  -  podjął mag - skompletuję grupę tak, by całkowicie nie
odpowiadała  opisowi z przepowiedni, i równocześnie stanowiła silny element
w moich planach, to, no cóż, myślę, że mogę liczyć na powodzenie.
   -  Ale  to  będzie  sprzeczne  z  przepowiednią,  a  każdy wie, po co są
przepowiednie - stwierdziłem.
   -  Och, przepowiednie to tylko taka specyficzna forma literacka, oparta,
rzecz  jasna,  na  pewnych założeniach, stwierdzających wystąpienie pewnych
sprzyjających  warunków,  które  z  kolei  pomogą wyeliminować wszelkie nie
sprzyjające   wydarzenia,   a   to  z  kolei  pozwala  nam  określić  kilka
prawdopodobnych   scenariuszy  wydarzeń  -  wyrecytował  hobbit  -  Jednak,
margines błędu jest jak widać duży.
   -  Aha  - zgodziłem się z nim, nie żebym cokolwiek zrozumiał, ale po to,
by nie musieć znowu słyszeć tych skomplikowanych formuł magicznych, bo, jak
każdy  wie,  niewtajemniczonym  niszczą  one  mózgi, tak przynajmniej mówią
kapłani.
   - Ale jaka jest w tym wszystkim nasza rola?  - spytałem.
   Tomasz  już  otwierał  usta,  gdy  po sali przebiegł łomot.  Pod jedną z
półek,  w  tumanach  kurzu,  piętrzyła  się  kupa  książek.   Nagle  sterta
poruszyła  się,  i  dobiegł  z  pod niej stłumiony jęk.  Tomasz westchnął i
wylewitował książki w górę.  Na ziemi, niczym rozdeptany pająk, leżał elf.
   -  No,  co  się  tak  gapicie?  Chciałem sobie poczytać...  - wydyszał z
wyrzutem.
   Podniosłem  go  z  ziemi,  szepcząc  równocześnie, że jeszcze jeden taki
numer,  a  przez  miesiąc  nawet nie spojrzy na piwo.  Uczyniłem to na tyle
głośno,  by usłyszał to także krasnolud.  Ten zagwizdał cichutko, usiadł za
stołem,  składając  ręce  na  blacie,  niczym wstydliwa dziewczynka.  Zaraz
potem, z miną żaka, zasiadł obok niego elf.
   -  Cała  ta  przepowiednia to, - ciszę przerwał miły głos hobbita - moim
skromnym zdaniem, wymysł późniejszy.
   -  Ale tak się składa, że mam tu coś, co prawie na pewno było inspiracją
do jej powstania.
   Wyjął z kieszeni świeżo zapisany fragment pergaminu i podał go elfowi.
   -  To  tłumaczenie  pewnego krasnoludzkiego listu, bardzo starego listu.
czytaj Tarminasie.
   Elf  zrobił  uczoną  minę, rzucił
okiem   na  tekst,  w  końcu  zaczął
czytać:

                   ------------------------------------

Stary  przyjacielu, minęło ponad dziesięć lat.  To straszne, że zwracam się
do  ciebie  dopiero  teraz,  gdy  oczy me nie ujrzą już słońca.  Oczyść swą
duszę z dawnych urazów.  Jeśli tylko to cię przekona, kajam się przed tobą,
to  ty miałeś rację, a ja byłem głupcem.  Wiem, że to ja, syn ziemi, jestem
ci  winny  życie,  ludzkie dziecię.  Ale wierz mi, wbrew sobie, a za głosem
serca,  muszę  cię  prosić  o  jeszcze jedną przysługę.  Błagam cię, bo nie
chodzi  tu  o  mnie.  Kharag-Morg padnie lada dzień, padły już strażnice, a
kopalnia  nie  utrzyma  się  długo.  Ewakuowaliśmy tylu ilu się dało.  Cała
przełęcz   zaroiła   się  zielenią,  a  nie  jest  to  trawa,  przyjacielu.
Zrobiliśmy  tak, jak pod Kharak-Izor.  Zatem błagam cię spiesz się.  Maxie,
wiem,  że masz pod sobą pięć setek ludzi i, o ironio ,to wszystko czego nam
potrzeba.  Zostaw w mieście ilu uważasz, a z resztą, śpiesz ku nam.  Jednak
gdy  tu  dotrzesz  możemy  już  nie  żyć.  Nie wysadzamy jednego z bocznych
przejść:   górnej  piątki (idź biegiem rzeki od bramy cztery staje).  Jeśli
będziemy   już   w   wielkiej   kopalni   Thantalerna,   weź   to  co  mamy
najcenniejszego.  Daj te wskazówki Gorkowi Karalsonowi on cię poprowadzi.

       Twój na wieki sługa Grim.

Drogi Gorku:
Rozpoczniesz swą drogę przy czwartej szóstce i pójdziesz aż do ósmej studni
przy  kas-thorm.   Następnie idź za szlochem skał, aż do tronu światła, tam
drogę  wskaże  ci skalna łza.  Idź żelazem do trzeciej piątki, potem cztery
razy  dwadzieścia  trolich  kroków, staniesz u skraju sztolni, a potem zdaj
się  na  naszą matkę, aż dotrzesz do zawalonego chodnika.  Dziesięciu ludzi
oczyści go w jeden dzień.  Tam znajdziesz czego szuka twe serce.

                   ------------------------------------

   - Co z tego rozumiecie?
   - Niewiele - westchnąłem
   - Wybornie, naprawdę wybornie - ucieszył się Tomasz.  Zaraz potem ryknął
śmiechem, prawdopodobnie na widok naszych szczęk upadających na posadzkę.
   - Chodźcie za mną wszystko wam wytłumaczę przy herbacie.

                                   cdn.

                                 Eglarnim