"...a kiedy przyszła do niej,
wkoło była muzyka..."


                               Danse Macabre


   Sypialnia  nie  była  duża.   Miejsca  jednak było aż nadto dla tych paru
starych   mebli:    dwuosobowego  łóżka,  jak  zwykle  starannie  posłanego,
przykrytego  niebieską  narzutą,  dębowej  szafy  na szlafroki i stojącego w
kącie  gramofonu grającego w kółko tę samą melodię - bardzo dziwną melodię -
coś  podchodzącego  pod  blues,  a  może  bardziej  pod delikatny jazz...  W
sypialni   panował  wieczny  półmrok,  zawdzięczający  swój  byt  nigdy  nie
rozsuwanym  ciemnogranatowym zasłonom.  Budowało to specyficzny klimat - ten
półprzezroczysty mrok, ta muzyka, ta wszechobecna starość...  Pasowało to do
sypialni.    Dawało  wrażenie  senności,  może  nawet  pewnego  impresyjnego
nieokreślenia, rozmycia.  Zapewne sprzyjało to niepowtarzalnym snom...
   Na pierwszy rzut oka pokój wydawał się pusty.  Ale tylko na pierwszy rzut
oka,  bo  wystarczyło  się trochę rozejrzeć, by zauważyć wystające zza łóżka
zgrabne nogi odziane w czerwone damskie buty na wysokim obcasie.  Podchodząc
bliżej,  wyłaniała  się  powoli  dalsza część kobiecego ciała:  biodra, a na
nich  czarne  koronkowe majteczki, talia i wyjątkowo piękny brzuszek, drobny
biust  podkreślony  czarnym koronkowym stanikiem (zapewne bielizna stanowiła
komplet), dalej zgrabne, delikatne ramiona, szyja - chciałoby się powiedzieć
"łabędzia" i...  O KURWA!!!  Jej głowa była...  to znaczy - właściwie to jej
nie było!  Tam gdzie powinna być, na czarno - niebieskiej wykładzinie leżały
porozrzucane  części  kości  czaszki,  pokryte  brunatną mazią rozchlapanego
mózgu  i  krzepnącą  krwią.   Szyja  wyglądała,  jakby głowa została od niej
oderwana, rozniesiona jakimś wewnętrznym wybuchem.  O Boże...  Okropne...

                                  *  *  *

   Granitowy  grób  nie był specjalnie wymyślny, wręcz prosty - płyta leżąca
na  ziemi  z  wygrawerowanym  napisem i udziwniony podwójny krzyż z czarnego
marmuru  wbity  obok  w  zielony dywan świeżo skoszonej trawy.  Trawa na tym
cmentarzu  zawsze  zadziwiała  i  zastanawiała  -  bez względu na porę roku,
zawsze zielona.  Nawet zimą spod śniegu przebijały jej ciemnozielone źdźbła.
To   było   dziwne...    Jakby   zmarli   dawali  jej  siłę  do  przetrwania
niesprzyjających dni.
   Przy grobie kucał chłopak - pewnie nie miał jeszcze dwudziestu lat.  Miał
kręcone  jasne  włosy,  niebieskie  oczy.  Ubrany w czarną dżinsową kurtkę i
jasnobeżowe  spodnie.   Kucał  tak wpatrzony w płomień znicza, który zapalił
parę  minut  temu.  Wspominał...  Myślał o dziewczynie, którą kochał i która
chyba go też kochała.  Kiedy byli ze sobą czuli się tak szczęśliwi...  Kiedy
przytulał  ją  do  siebie, całował jej ciemny blond włosy...  Kiedy leżeli i
patrzyli   sobie   w  oczy,  rozmawiali  o  dzieciach,  od  czasu  do  czasu
przeplatając słowa pocałunkiem...  Byli tacy szczęśliwi...  Teraz ona leżała
zakopana  w brudnej wilgotnej ziemi, a on kucał przed jej grobem wpatrzony w
płomień znicza i płakał.
   Dlaczego  ktoś chciał ją zabić?  Przecież miała dopiero siedemnaście lat.
Nic  złego nikomu nie mogła zrobić - ona by nie potrafiła skrzywdzić drugiej
osoby.   Wydawała  mu  się tak niewinna...  A jednak lekarze powiedzieli, że
przed  śmiercią  spała z jakimś mężczyzną..., że się kochała i nie wyglądało
to na gwałt.  Nierozumiał...
   W kieszeni w czarnym notesie miał jej zdjęcie.  Wyjął je.  Była piękna...
Jej  długie  proste ciemny blond włosy opadały na drobne, delikatne ramiona.
Przypomniał  sobie,  jak  dzień  przed  śmiercią  trzymał  ją za nie, powoli
przyciągnął  do siebie i zaczęli się całować...  Jej usta były tak wilgotne,
tak  czerwone...   Oczy  miała szarozielone, ciemne brwi...  Pamiętał jak na
niego  spojrzała zmieszana, kiedy pierwszy raz ją pocałował...  Miała piekną
twarz.   Boże!!!  Czemu ktoś ją tak okaleczył i rozwalił jej głowę!?!  Co za
potwór...

                                  *  *  *

   Był  dwudziestoczteroletnim  mężczyzną  o  południowej  urodzie.   Ciemne
krótko  przystrzyżone  włosy,  ciemne oczy i karnacja dodawały mu egzotyzmu.
Do  tego dobrze zbudowany, dość wysoki - był po prostu przystojny.  Wiedział
o tym.  Widział pełne fascynacji spojrzenia nastolatek, kiedy pojawiał się w
jakimś  klubie lub na dyskotece.  Trudno było mu nie korzystać z tego faktu.
Nie  przeszkadzało mu, że jakaś nowo poznana panienka miała chłopaka - stały
związek  z  dziewczyną  uważał  za  dziecięcą  zabawę.   On  sam  nigdy  nie
nawiązywał dłuższych znajomości - może nie potrafił.
   Martę  poznał  dwa  tygodnie  temu  kiedy wracał z kina.  Po seansie stał
przez  chwilę przed wyjściem i rozglądał się za kimś znajomym.  Nie miał ich
wielu  -  był  raczej samotnikiem, ale może jakiś stary koleś był też na tym
filmie.    I  wtedy  ją  zauważył.   Była  szczupła,  niewysoka,  około  165
centymetrów  wzrostu,  miała  piękne kręcone czarne włosy, ciemną karnację -
pasowała  do niego.  Jej obcisła koszulka opinała zgrabne dziewczęce piersi.
Miała może szesnaście - siedemnaście lat.  Lubił takie dziewczyny...
   Obserwował  ją.   W pewnym momencie ona też spojrzała na niego.  Spuściła
jednak  od  razu  oczy, kiedy zobaczyła, że na nią patrzy.  Wiedział, że się
jej  podobał.  Od czasu do czasu spoglądała na niego - niby przypadkiem.  On
cały czas ją obserwował.  Czytała program kinowy na ten tydzień wywieszony w
gablocie przy wejściu.  Po jakimś czasie skończyła.
   Wiedział, że przejdzie koło niego.  Kiedy go mijała zapytał:
   - Jak ci się podobał film?
   -  Całkiem  fajny.   Momentami  nieco  zbyt patetyczny, ale wszystko było
przeplatane humorem w dobrym guście.  Niezły debiut reżysera.
   Nieco go zaskoczyła tak błyskotliwa odpowiedź.
   - Jestem Eryk - przedstawił się.
   -  Marta...   - ślicznie się uśmiechła.  To nie była zwykła panienka, jak
te wszystkie, które miał do tej pory.
   - Co teraz masz zamiar robić?
   - Teraz, po filmie?
   - Mhm...
   - Jestem umówiona z chłopakiem.
   Cholera...  Znowu trafił na laskę z chłopakiem.
   - A jutro wieczorem?
   - Mmm...  Jeszcze się nie zastanawiałam.
   -  To  może byśmy się spotkali.  Wiesz...  Porozmawialibyśmy...  Żeby się
lepiej poznać.
   -  Czy  mi  się  zdaje,  czy  chcesz  się  ze  mną  umówić  na randkę?  -
uśmiechnęła się figlarnie.
   - Świetnie to ujęłaś - odpowiedział jej swoim uśmiechem.
   - Przecież mówiłam ci, że mam chłopaka.
   - Jak chcesz, to weź go ze sobą - zażartował.
   Marta zaśmiała się.
   - Zastanowię się.
   - To może dasz mi swój numer telefonu, jakiś namiar...
   - Dobrze...

                                   * * *

   Tej  nocy  nie  spał  najlepiej.   Bał  się.  Wiedział, że nie może sobie
pozwolić  na  jakiekolwiek  większe  uczucie  -  to  mogłoby  go  zniszczyć,
doprowadzić  do szaleństwa.  Był silny, nie poddawał się łatwo namiętnościom
-  ta  cecha  stanowiła  o  jego odrębności, odróżniała go od słabych ludzi,
którzy   kochali,   nienawidzili,   odczuwali  potrzebę  bliskości  drugiego
człowieka.   On  był inny - chłodny, inteligentny...  Z pozoru normalny, ale
posiadał  dary,  które  niejednego  by  przeraziły  -  dary  nadprzyrodzone,
duchowe.  Jednak otrzymał je kosztem człowieczeństwa, ludzkiej wrażliwości -
to sprawiało, że uczucia mogłyby go nawet zabić.

                                  *  *  *

   Obudził  się  z  bólem głowy.  Wstał bardzo powoli - każdy gwałtowniejszy
ruch  rozsadzał  mu  czaszkę.   Poszedł do kuchni, otworzył apteczkę i wziął
aspirynę.   Dawno  nie  czuł  się  tak  okropnie.   Kiedy wracał do sypialni
spojrzał  na  duży  zegar  z  kukułką stojący w przedpokoju - za dwadzieścia
dwunasta - niedługo południe.  Całe szczęście, że nie musiał jak inni iść do
pracy.   Właściwie to całkiem nieźle się w życiu ustawił:  poeta - pisarz...
Nie  musiał codziennie rano zrywać się do roboty.  Wysypiał się do południa.
Jak  czasami  coś  napisał  -  publikował  w  jakiejś  gazecie,  jak  nie  w
miesięczniku  literackim,  to  w dzienniku regionalnym.  Zawsze coś grosza z
tego  skapło  -  nie  dużo,  ale  na  przyzwoite życie wystarczało.  I tak w
spokoju  mógł  sobie  żyć,  ubarwiając  swoją  szarą egzystencję nielicznymi
znajomościami  - najczęściej z jakimiś panienkami.  Właśnie!  Miał zadzwonić
do Marty.  Teraz pewnie jeszcze jest w szkole.  Zadzwoni po południu.

   Dochodziła szesnasta.  Marta powinna już być w domu.  Chyba że chodzi na
popołudnie... Zadzwonił...
   Ktoś odebrał słuchawkę.
   - Dzień dobry.  Czy zastałem Martę?
   -   A   kto   mówi?    -   męski   głos   w   słuchawce  nie  należał  do
najprzyjemniejszych.
   - Eryk, kolega...
   - Dobry obyczaj nakazuje się przedstawić.
   - Bardzo przepraszam, że tego nie zrobiłem, ale pan mnie nie znał...
   -  Nie  szkodzi  -  głos  teraz  brzmiał,  jakby nagle jego właścicielowi
poprawił się humor - Jest Marta.  Już ją proszę...
   - Halo...  - miała cudowny głos.
   - Cześć.  Eryk mówi...
   - No cześć...
   - To jak?
   - Co "jak"?
   - No...  Spotkamy się dzisiaj wieczorem?
   -  Nie  wiem...   -  najwyraźniej  ociągała się z odpowiedzią - Wiesz jak
jest...
   - Wiem...  Ale przecież moglibyśmy się spotkać.
   - No tak...
   - To wpadnę do ciebie o dziewiętnastej.
   - No co ty!  Do mnie do domu !?  Lepiej się gdzieś umówmy.
   - Koło kina...
   - Dobra.
   - Świetnie.  To do wieczora.
   - No, na razie...

                                  *  *  *

   Było w pół do siódmej.
   Otworzył  garaż.   Spojrzał zadowolny na swojego świeżo umytego srebrnego
"garbusa".   Otworzył drzwi, wsiadł do środka, włożył kluczyki do stacyjki i
przekęcił...   Zapalił  od  pierwszego  razu.   Słuchał  przez  moment pracy
silnika - idealnie wyregulowany.  Wystarczyło tylko depnąć w gaz i jechać.
   Kiedy  odjeżdżał,  spojrzał  jeszcze  na  swój  dom.   Była  to niewielka
drewniana  chatka  w  lesie.   Nad  jej dachem rozkładały się gałęzie bardzo
starego  dębu.   Za  chatką  tafla  niewielkiego jeziorka odbijała promienie
zachodzącego słońca przedzierające się pomiędzy drzewami.  Słychać było szum
wiatru...
   Nie  miał teraz czasu na zachwycanie się - to wszystko miał na codzień, a
teraz musiał się spieszyć, bo do miasta był spory kawałek drogi.  Wcisnął do
oporu pedał gazu i ruszył pozostawiając za sobą wznoszące się z piaszczystej
drogi kłęby kurzu.  Jechał dosyć szybko - tę leśną drogę znał bardzo dobrze.
Każdy  zakręt,  każdy  wystający korzeń...  Pnie drzew za szybami były tylko
szerokimi  brązowymi  smugami  przebijanymi  od  czasu  do czasu purpurowymi
promieniami zachodzącego słońca.
   Wyjechał  na  asfaltową  drogę.  Do miasta było około sześciu kilometrów.
Czasami  wkurzało  go,  że  zamieszkał tak daleko.  Ale z drugiej strony nie
lubił  ludzi  - nie zniósłby chyba towarzystwa sąsiadów, zaproszeń na jakieś
wielkie  przyjęcia.   Co  prawda  od  czasu do czasu sam zaglądał do jakiejś
dyskoteki,  ale  tylko  wtedy,  kiedy  szukał  sobie  dziewczyny.   Ach,  te
panienki...   Wydawały się strasznie naiwne.  Nie ważne, jak dużo mówił im o
sobie  -  zawsze wydawało się, że mu do końca ufały.  Zawsze też wydawało im
się,  że  go  dobrze  znały.   Gówno  prawda!  Żadna go nie znała, żadna nie
rozumiała.   Kiedy im mówił o swoich nadprzyrodzonych zdolnościach, o tym że
potrafi   telepatycznie   dokonać   projekcji  obrazów  do  umysłu  drugiego
człowieka,  nigdy  nie  rozumiały,  o  co  mu chodzi - słyszał tylko śmiech.
Nawet  wtedy  gdy  jechali  już  nie  w  rzeczywistym  świecie,  tylko w tym
kreowanym  przez  niego...   One  zawsze myślały, że po prostu nie znają tej
częsci miasta.
   Jeszcze dwa kilometry...
   Za kwadrans siódma.
   Przyspieszył.   Przed  nim  widać  było  betonowe  budynki, wysokie szare
wieżowce  odbijające w oknach czerwone promienie słońca.  Gdzieś tam mieszka
Marta  -  razem  ze swoimi sąsiadami, jej rodzina ściśnięta z setką innych w
jednym   betonowym  prostopadłościanie.   Przecież  tam  w  ogóle  nie  było
przestrzeni  życiowej.   Trzeba było istnieć otoczonym zewsząd przez innych,
być  po  prostu  jednym z elementów stłoczonej populacji.  To powodowało, że
wszystko   stawało  się  powszednie  -  twarze  ludzi  codziennie  te  same,
codziennie  te same zakupy w sklepie spożywczym, codziennie ten sam czerwony
autobus  do pracy, spacery asfaltowymi alejkami po atrakcyjnie rozplanowanym
parku   miejskim,  koty  biegające  po  przepełnionych  śmietnikach,  wróble
siedzące na drutach telefonicznych - wszystko codziennie takie same...
   Wjechał  do  miasta.  Ruch na ulicach nie był zbyt duży.  Pewnie zdąży na
czas.   Kino znajdowało się blisko centrum - wystarczyło cały czas jechać tą
ulicą.
   Za dziesięć siódma.

   Był  na  miejscu.  Zatrzymał się przed wejściem do kina.  Marta siedziała
parę  metrów  dalej  na zielonej ławeczce.  Była naprawdę śliczna.  Ubrana w
czarną  krótką  sukienkę  "na ramiączkach", pod spodem miała biały golf.  Do
tego  białe  rajstopy  eksponujące  jej zgrabne nogi i czarne buty na niskim
obcasie.   Rozpuszczone  włosy  skręcały  się w cudowne spirale opadające na
ramiona.
   Wysiadł z samochodu.  Podszedł do niej lekko zachodząc ją od tyłu.  Chyba
go  nie zauważyła.  Bawiła się srebrnym łańcuszkiem.  Pochylił się nad nią i
powiedział cicho do jej ucha:
   - Cześć...
   Marta odwróciła gwałtownie głowę.
   -  Cześć  -  była lekko zaskoczona - Mógłbyś się do mnie tak po cichu nie
podkradać.  Trochę się przestraszyłam.
   -  Nie  podkradałem  się  - roześmiał się - Byłaś tak zaabsorbowana swoim
łańcuszkiem,  że  gdybym  podjechał  pod samą ławkę na choperze to i tak byś
chyba tego nie zauważyła.
   Spojrzała  na  niego  i  nagle  uderzyła go w brzuch.  Niezbyt mocno - po
prostu dla przekory.  Uśmiechła się.
   - To gdzie idziemy?
   -  Jedziemy...   Tam  stoi mój samochód - kiwnął głową w kierunku swojego
srebrnego "garbusa".
   - Dokąd?  - Marta była lekko zaniepokojona.
   - Dokąd chcesz.  Jaki jest twój ulubiony klub?
   - Nie znam żadnego.  Pokaż mi jakiś fajny, na pewno znasz.
   - Znam...
   Podeszli do samochodu, otworzył jej drzwi.
   - To wskakuj...
   Robiło się ciemno.

   Na  początku jechał w kierunku starówki, jednak w pewnym momencie skręcił
w  jakąś  boczną uliczkę.  Przez jakiś czas błądził po ciemnych zaułkach.  W
końcu wyjechał na szeroką ulicę oświetloną światłem oliwnych latarni.
   - Nie znam tej dzielnicy.  Gdzie jesteśmy?  - w oczach Marty odbijały się
żółte  płomienie  lamp  ulicznych.   Miała  lekko  rozchylone  usta.  Na jej
pogrążonej w półmroku twarzy można było zauważyć niepewność.
   -  To  moja dzielnica.  Nikt jej nie zna - tylko ci, którzy tu mieszkają,
ja i teraz ty.
   Jechali powoli.  Marta patrzyła przez okno.  Zabudowa przypominała trochę
starówkę,   ale  zdawała  się  bardziej  tajemnicza,  ponura.   Kamienice  z
czerwonej  cegły  pokryte  zczerniałą  dachówką,  światło  ulicznych latarni
malujące  żółte kręgi na granitowej kostce, mury domów poprzecinane ciemnymi
wąskimi  uliczkami.   W  rogu  jednej  kaminicy stał jakiś murzyn w ciemnych
okularach,  ubrany  w  szary  prochowiec,  w starym zniszczonym kapeluszu na
głowie.  Grał na błyszczącym złotym saksofonie.  To wszystko budowało pewien
klimat,  zdawało  się  być  wyciągnięte  z  jakiegoś  dziwnego snu o dawnych
dobrych czasach.  Ten spokój zawarty w tej starości...
   - Urodziłeś się tutaj?
   - Nie.  Dlaczego?
   - Bo mówisz, że to twoja dzielnica.  Myślałam, że stąd pochodzisz.
   - Nie.
   - To dlaczego mówisz, że jest twoja?
   - Bo właściwie to ja ją tworzę...
   -  Jak ją "tworzysz"?  - w głosie Marty dało się wyczuć ironię.  Nie było
sensu jej tłumaczyć, bo jeszcze pomyśli o nim, że jest czubkiem.
   - Nie ważne...  I tak nie zrozumiesz...
   Zatrzymali  się  przed  jakąś  kamienicą.   Taką,  jak wszystkie inne - z
czerwonej  cegły,  z  ciężkimi  kutymi  drzwiami  z  kołatą,  z  drewnianymi
okiennicami.
   - No to jesteśmy na miejscu...
   - Co tu jest?  - zapytała Marta.
   - Zobaczysz...  Zawsze zadajesz tak dużo pytań?
   Wysiedli, podeszli do drzwi.  On otworzył je ze zgrzytem - pewnie zawiasy
były  dawno  nie  naoliwiane.   Nad drzwiami wisiał szyld "Night Blues Pub".
Weszli do środka.
   Schodzili  stromymi schodami do piwnicy.  Dobiegała stamtąd jakaś muzyka,
ktoś  wypstykiwał  palcami rytm.  Schody skończyły się i znaleźli się w dość
dużej  sali  oświetlonej  przez  błękitne  światło  neonówki.   Ogólnie sala
kojarzyła  się  z  podziemiami  średniowiecznego  zamczyska,  z  tym  że  tu
znajdował  się  barek,  kilka stolików i podwyższenie służące za scenę.  Pod
ścianą stało pianino.
   Na  scenie  były trzy osoby:  blondyn o krótkich lekko kręconych włosach,
ciemnych  oczach,  ze  szramą  na  lewym policzku ciągnącą się od ucha aż do
kącika  ust.   Ubrany  w ciemnogranatowe obcisłe dżinsy i luźną beżową bluzę
grał  na  kontrabasie.  Przy perkusji siedział przystojny brunet w znoszonym
ciemnobrązowym  swetrze  z  wielbłądziej węłny i wytartych jasnych dżinsach.
Trzecią  osobą  był  długowłosy  saksofonista.   Ubrany w podobnym stylu jak
wszyscy  - czarne dżinsy i luźną, nieco obwisłą flanelową koszulę w czerwoną
kratę.   Jego  jasny  blond  włosy  opadały mu na twarz, tak że nie było jej
prawie wcale widać.
   Po  chwili  zza  barku  wyszedł karzeł w wełnianym zniszczonym garniturze
pstykając   palcami.    Niezdranie  wgramolił  się  na  scenę.   Jedną  ręką
przeczesał  swoje  kręcone  czarne  włosy,  spojrzał  na saksofonistę swoimi
małymi  ciemnymi  oczyma,  potem na perkusistę.  Ten wziął do ręki pałeczki,
trzy  razy uderzył nimi o siebie i zaczął grać.  Bardzo delikatnie uderzał w
talerze,  tak,  by  rytm  nie  był  do końca określony, tak, żeby była w tym
swoboda.  Saksofonista zaczął improwizację.  Był naprawdę dobry...  Idealnie
zgrywał  z  rytmem  swoje  nieco  romantyczne  solo.   Do  tego słychać było
akompaniament  kontrabasu,  dodający  głębi,  pomagający  zescalić brzmienia
poszczególnych  instrumentów  w  jadną  całość  -  w  muzykę.  Karzeł zaczął
śpiewać.

   Byli  jedynymi  gośćmi  w  Pubie.  Usiedli przy stoliku przed samą sceną.
Otuleni  niebieskim  światłem,  słuchając  nieco  skrzeczącego śpiewu karła,
niemniej pasującego do klimatu muzyki.  Siedzieli pijąc piwo.
   - I jak ci się tu podoba?  - spytał Eryk.
   -  Extra...   -  mogła  tego  nie  mówić.  Jej błyszczące z zachwytu oczy
mówiły wszystko.
   -  To  jest  mój  ulubiony  pub.   Nigdy  nie ma tu tłoku.  Można sobie w
spokoju  posiedzieć  przy  piwie,  posłuchać  muzyki,  porozmawiać.  Tu jest
prawie tak jak w mojej chatce.  Brakuje mi tylko obrazów...
   - Interesujesz się malarstwem?
   -  Nie, ale lubię sztukę fowistów.  No i czasami impresjonizm...  Fowiści
potrafili oddać cały nastrój obrazu tylko za pomocą koloru.  Tak, jakby cały
ich  świat  był  zależny  od  ich uczuć, jakby bez przerwy wszystko zminiało
kolory,  kiedy  zmieniały  się ich nastroje.  Próbuję się nauczyć patrzeć na
świat  w  ten  sposób,  ale  to  jest trudne.  W impresjonizmie uwielbiam to
nieokreślenie,   pozostawienie  wyodrębnienia  kształtu  umysłowi  odbiorcy.
Pozwala  to  spojrzeć na dzieło z wielu stron, skupić się po kolei na każdym
jego  elemencie  z  osobna.   Z  drugiej  strony  jest  to przekaz prosty do
odebrania przez ludzką podświadomość, ponieważ obraz taki ma w sobie wiele z
sennej  wizji,  która  przecież  przez  podświadomość  jest kreowana.  W ten
sposób może nawet możnaby było wpłynąć na zachowania człowieka...  Ale co ja
ci będę tu nudzić.  Kiedyś zabiorę cię do siebie i pokażę parę obrazów.
   - A właciwie to gdzie mieszkasz?
   -  W  małej  chatce  w  lesie.   Trochę ponad sześć kilometrów od miasta.
Wiem, że to tak trochę na uboczu, ale ja nie lubię towarzystwa wielu ludzi.
   - A twoja rodzina?
   -  Nie mam rodziny...  Kiedy miałem dwa lata wracaliśmy z imienin ciotki.
Ojciec  prowadził.   On i matka byli pijani.  Ja leżałem na tylnym siedzeniu
koło  mojej  starszej  siostry.  Miała wtedy piętnaście lat.  Było późno, po
północy.   W  radiu  leciał  jakiś  jazzowy kawałek.  To dziwne, ale do dziś
pamiętam  tamtą  melodię.   Czasami  nawet lubię ją sobie posłuchać.  Ojciec
chyba  nucił  sobie  pod nosem, a matka strasznie głośno się śmiała.  To był
okropny  chichot  pijanej kobiety.  Nie wiem dlaczego, ale do dziś przez ten
śmiech nie lubię o niej mówić.
   Nie  pamiętam  jak  to  się  stało  - byłem za mały.  Wiem, że samochód w
pewnym momencie wypadł z zakrętu z tak dużą prędkością, że złamał przydrożne
drzewo.   Matka  nagle  umilkła, podobnie jak ojciec i radio.  Nagle zrobiło
się  przerażająco  cicho.   Nie było żadnego krzyku, żadnej eksplozji jak na
tych amerykańskich filmach.  Została tylko cisza...  Właściwie to pamiętam z
tego wypadku tylko to, co słyszałem.
   Cała  moja rodzina zginęła na miejscu.  Mnie znalazł na drugi dzień jakiś
rolnik.   Leżałem koło dymiących szczątków samochodu.  Obok mnie leżała moja
siostra.   Jej głowa została przez coś oderwana od ciała i zgnieciona, a jej
mózg...   Byłem  cały  zachlapany...   Fizycznie  nic mi się nie stało - nie
odniosłem najmniejszych obrażeń.  Wszyscy inni zostali zmasakrowani.
   Pociąłgnął  duży  łyk  piwa.  Nie patrzył na Martę, ale wiedział, że jest
przerażona  jego  opowieścią.  Lubił tę chwilę, kiedy zaszokowana dziewczyna
nie wiedziała co ma powiedzieć.  To było takie słodkie...
   Karzeł przestał śpiewać i zszedł ze sceny.  Podszedł do stolika.
   - Witaj Eryku - zaskrzeczał.
   - Witaj Benedykcie - Eryk posadził karła sobie na kolanach.  - Pewnie nie
znacie się.  To jest Marta.  Marto - Benedykt.
   -  Może  ta  młoda dama mnie nie zna, ale ja ją tak.  - Benedykt spojrzał
głęboko  w  oczy Marty.  - Byłaś w moich snach panienko.  Zaprawdę twe nagie
ciało jest piękne...
   Marta spojrzała na Eryka nie wiedząc co ma zrobić.
   - To był komplement, Marto.  Benedykt jest poetą i wyraża swoje uznanie w
nieco ekscentryczny sposób.  Możesz mu podziękować.
   -  O  tak!   -  karzeł  zeskoczył  z  kolan Eryka na ziemię i podbiegł do
dziewczyny   -   Podziękuj  mi  i  zatańcz  ze  mną.   Hej!   Zagrajcie  coś
romantycznego - krzyknął w kierunku muzyków na scenie.
   Po  chwili  popłynęła  muzyka.  Bardzo delikatna, drżąca, szeleszcząca...
Marta  wstała  bezwiednie  z  krzesła.   Karzeł  chwycił jej dłonie w swoje,
bardzo  gorące.   Zaczął  się  rytmicznie kołysać, przenosząc ciężar ciała z
jednej nogi na drugą.  Był dobrym tancerzem.  Głowa Benedykta znajdowała się
mniej  więcej  na wysokości podbrzusza Marty.  Karzeł po chwili przytulił do
niej  twarz  i objął ręcami nieco poniżej pośladków.  Przycisnął ją mocno do
siebie.  Zaczął delikatnie całować przez czarną sukienkę.  Eryk pił piwo...
   Marta  czuła,  że odważne zachowanie karła coraz bardziej ją podnieca.  W
pewnym momencie ręce Benedykta zaczęły się posuwać po jej pośladkach w górę.
Coraz  wyżej...   Potem  przesunęły  się  po  jej tali w kierunku brzucha, a
potem...   Marta  spojrzała  nerwowo na Eryka, by sprawdzić czy nie patrzy w
ich  kierunku.   Potem  ręce  karła  musnęły jej piersi.  Długie palce karła
dotknęły sutków.  Były twarde...
   Eryk  wstał  nagle od stołu.  Marta odsunęła się zaskoczona od Benedykta.
Eryk podszedł do tańczącej pary.
   - Wystarczy, przyjacielu.  Nie zapominaj, że ona tu przyszła ze mną.
   - Nie zapominam.  Proszę - tańcz z nią, a ja pogram wam coś na pianinie.
   Karzeł  zostawił  Martę  i  podbiegł  do  pianina.   Muzycy na scenie nie
przestali grać.  Benedykt włączył się w pewnym momencie w tę dziwną melodię.
   -  Czy  mogę prosić?  - Eryk złapał lekko jej dłoń.  Marta nic nie mówiąc
objęła  go  delikatnie.   Zaczęli  tańczyć.   Na  początku  ostrożnie, jakby
badając  się nawzajem, na ile mogą sobie pozwolić.  Marta dziwnie się czuła.
Co chwilę spoglądała w kierunku siędzącego przy fortepianie karła.  Był taki
beztroski,  jakby  się nic nie stało.  A przecież ona w ogóle nie powinna tu
się  znaleźć.   Powinna  teraz  być ze swoim chłopakiem.  Chodziła z nim już
ponad rok i wydawało się, że jej na nim zależy.  Nie chciała go zranić.  Ale
Eryk był taki...  inny.  Przytuliła się do niego.
   Eryk  objął ją nieco mocniej, jakby się bał, żeby go nagle nie zostawiła.
Przytulił  się  policzkiem  do  jej włosów.  Potem zaczęli się lekko kołysać
obracając  się  wkoło.  To było dziwne uczucie.  Wszystko zaczynało falować,
rozpływać  się.   Niebieskie  światło  stało się takie ciepłe, miało w sobie
dużo  z  czerwieni.   To  nie możliwe, ale momentami wyglądało nprawdę jakby
stało się czerwone.  Wtedy Marta czuła się bardzo miło - jakby zanurzała się
w  wannie  ciepłej wody.  Przeszedł ją przyjemny dreszcz.  Gdyby tak jeszcze
trochę tego ciepła...  To było tak miłe...
   Poczuła  jak  Eryk  musnął  ustami  jej  policzek.   Po  chwili  odgarnął
delikatnie jej włosy i chwycił na moment wargami czubek jej ucha.  Znowu ten
przyjemny ciepły dreszcz...  Potem jego usta ześliznęły się wolno na szyję -
odchyliła  głowę  na  bok  pozwalając  na pieszczoty.  Jego usta powędrowały
spowrotem  na policzek, potem coraz bliżej jej ust.  Zamknęła oczy.  Zaczęli
się całować.  Tak bardzo delikatnie...
   Marta  miała  piękne  usta  - jedwabne, miękkie.  Eryk koniuszkiem języka
dotknął   przelotnie   jej   języka.    Nie   lubił   "ostrych"   pocałunków
rozgrywających  się  głęboko w jamie gębowej to raz chłopaka, to dziewczyny.
To  nie miało w sobie nic z romantyczności.  Bardziej przypominało siłowanie
się na języki niż zmysłową pieszczotę.  Znowu musnęli się językami.  Eryk na
moment   chwycił  ustami  wargę  Marty.   Cały  czas  tańczyli.   Dziewczyna
otworzyła  na  chwilę oczy - wszystko wydawało się otulone falującą różowawą
mgiełką,  rozmywającą przestrzeń w ciepłe plamy barw.  To tak jak z akwarelą
włożoną  pod strumień zabarwionej czerwienią wody.  Te plamy wirowały wkoło,
a  oni  kręcili  się  i  całowali, i kręcili...  Zamknęła spowrotem oczy.  Z
daleka słychać było jazzujące dźwięki pianina.
   Poczuła  jak  dłonie  Eryka  przesuwają  się  po jej piersiach w górę, na
ramiona  i  zsuwają  sukienkę.   Czarny materiał zaczął powoli opadać w dół.
Marta  była  w  amoku.   Nie  wiedziała na ile może pozwolić.  Chciała tylko
poczuć  jeszcze ten przyjemny dreszcz, który przechodził ją za każdym razem,
kiedy Eryk posuwał się o krok dalej.  Teraz jej sukienka leżała na podłodze,
a  dłonie Eryka poczuła pod swoim białym golfem - takie gorące...  Znowu ten
dreszcz...   Jakby  przez  sen  usłyszała  pytanie, czy mają jechać do domu.
Wszystko jedno, byleby tylko poczuć jeszcze raz ten dreszcz...
   Przestali  się  całować, ale cały czas przytulała się do niego.  Chciała,
by  ją  czuł  całym  swoim ciałem.  Przytuliła się jeszcze mocniej.  Zaczęła
bawić  się  jego  włosami.  Cały czas miała zamknięte oczy - nie chciała się
obudzić z tego snu.

   Eryk  przeniósł  Martę  do  swojego  samochodu.   Położył  ją  na  tylnym
siedzeniu.   Była w transie.  Pewnie cały czas wydawało jej się, że tańczą w
Night  Blues.   Spojrzał  na  jej  zgrabne  nogi, na jej piersi pod obcisłym
golfem,  na  dziewczęcą  twarz.   Wyglądała tak niewinnie...  Odwrócił się i
poszedł  do  pubu.   Na  podłodze  została  jej sukienka.  Po chwili wrócił,
usiadł  za kierownicą.  Sukienkę rzucił na siedzenie obok.  Zapalił silnik i
pojechał do domu.
   Było  ciemno,  a  on  wypił kilka piw.  Musiał jechać ostrożnie.  Włączył
radio.   To  była  jego  ulubiona stacja - cały czas puszczali stare jazzowe
kawałki.  Akurat leciał jego ulubiony.  Zaczął nucić.
   Wyjechał  z miasta.  Nie lubił tego odcinka drogi - po obu stronach las i
na  dodatek  ostre  zakręty.   Zwolnił.  Musiał być bardzo ostrożny.  Gdzieś
przed nim błysły śwatła jakiegoś samochodu.  Zmienił swoje na krótkie.  Gość
przed   nim   jednak  wcale  nie  miał  takiego  zamiaru.   Oślepiał  swoimi
halogenami.   Eryk  mignął  mu przez moment długimi, by go upomnieć.  Nic to
nie  dało.  Już prawie nic nie widział.  Mrużył oczy, próbując nie zjechać z
drogi.  Co za skurwiel z tamtego kierowcy!  Eryk wcisnął klakson.
   Nagle  światła  zgasły.  Została tylko ciemność...  Oślepionymi jasnością
oczyma przez dłuższy czas nie mógł nic zobaczyć.  Potem spojrzał we wsteczne
lusterko.  Widać było oddalające się czerwone tylne światła ciężarówki.

   Kiedy  zatrzymał  się  przed domem było już po północy.  Najpierw poszedł
otworzyć  drzwi  wejściowe.  Potem wrócił do samochodu po dziewczynę.  Wziął
ją na ręce i przeniósł do swojej chatki.
   Sypialnia była taka jak zawsze.  Mała, ale przytulna.  Eryk położył Martę
na  łóżku przykrytym niebieską narzutą.  Zapalił wiszącą przy drzwiach starą
lampę  oliwną,  której żółty blask namalował na wykładzinie jego długi cień,
załamujący  się  w miejscu, gdzie podłoga łączyła się ze ścianą tak, że cień
głowy  znalazł  się  już  na  pionowej  białej  płaszczyźnie.   Podszedł  do
stojącego  w  rogu  pokoju gramofonu i nastawił starą płytę.  Zdjął z siebie
swoją  czarną  bluzę  i  rzucił  ją  w  kąt.   Podszedł  do leżącej na łóżku
dziewczyny.
   - Dokończymy nasz taniec?  - szepnął jej do ucha.
   Marta  otworzyła  oczy.   Nie rozumiała.  Jeszcze przed chwilą tańczyli w
wirze  barwnych  plam  w  Night  Blues Pub, a teraz leżała na jakimś łóżku w
obcym pokoju.
   - Gdzie jesteśmy?  - zapytała sennie.
   - U mnie w domu.  To co, tańczymy?
   - Nie mam już siły.  Chcę sobie poleżeć...
   Eryk  położył  się  obok  niej.  Palcami zaczął gładzić jej szyję.  Znowu
poczuła  ten  przyjemny  dreszcz.   Wyprężyła  się  mrużąc swoje piwne oczy.
Potem  jego  palce  ześlizły  się niżej, na talię.  Podciągnął lekko do góry
biały  golf.   Poczuła gorące dłonie na brzuchu...  i dreszcz.  Potem zaczął
zciągać  z  niej rajstopy.  Powoli, ztrzymując się na biodrach, potem niżej,
gładząc  jej  uda.   Białe  rajstopy upadły na czarno - niebieski dywan koło
łóżka.   Eryk  pochylił  się nad dziewczyną i pocałował.  Leniwie rozchyliła
usta.  Była zmęczona.  I jeszcze ta spokojna muzyka...  Eryk znów podciągnął
do góry jej golf.  Wyciągnła ręce nad głowę i pozwoliła go zdjąć.  Czuła się
bardzo  kobieca,  piękna.   Tak  jak  nigdy  wcześniej.  Znowu ten rozkoszny
dreszcz...
   Leżała  w  samej  bieliźnie.   Eryk  obejmował  ją,  przytulał,  całował.
Pomogła  mu  zdjąć  jego  dżinsy, t-shirta.  Gładziła palcami jego plecy.  W
pewym  momencie  Eryk  chwycił  ją  mocno  i przekręcił się na plecy tak, że
znalazła  się  na  nim.   Potem ona powoli podniosła się i usiadła obejmując
udami  jego  biodra.   On  gonił  ustami  jej usta.  W końcu oboje siedzieli
objęci.   Eryk  przycisnął mocno Martę do siebie.  W głowie dziewczyny znowu
zaczęły  wirować  obrazy, cała sypialnia utrzymana kolorystycznie w ciemnych
błękitach,  rozmywała  się  w mieniącą się niebieskością plamę.  Nawet kiedy
miała  zamknięte oczy wyobraźnia podsuwała jej kręcące się wkoło smugi - jak
niezliczone  błękitne  serpentyny.   I  cały  czas czuła to cudowne drżenie,
które napinało jej ciało i wypełniało przyjemnym mrowieniem.
   Zorientowała  się,  że już nie siedzą na łóżku, tylko tańczą.  Zresztą to
nie  było  ważne.   Wszystko przypominało jakiś nieziemski sen.  Poczuła jak
palce  Eryka  odpinają jej stanik.  Spadł na wykładzinę.  Eryk przykucnął na
moment  i  wyprostował  się  w  ten  sposób,  że  Marta znalazła się na jego
biodrach.   Jej  twarz  znajdowała  się  nieco wyżej od jego.  Eryk pochylił
głowę i zaczął całować jej piersi.

   Dreszcz...   Potem drugi...  I jeszcze jeden...  O Boże!  Czy tak pięknie
jest w raju?  Te światła wkoło niej tak ciepłe...  Czuła jak chłonie zewsząd
nieskończoną energię.  I im więcej tej energii, tym większa rozkosz niesiona
falami  drżenia.  Teraz nawet te barwne plamy zaczęły drgać za każdym razem,
kiedy  jej  ciało prężyło się kocio.  Ta rozkosz powoli przechodziła w rwący
ból, ale i ten niósł ze sobą coś, co chciała poznać, doświadczyć.  Cały czas
napełniała  się  wszechobecnym  ciepłem, a ból coraz bardziej ją pochłaniał.
To  było  tak  nieziemskie.  Jeszcze trochę tego ciepła...  To nic, że boli.
Ta  energia  rozsadzała  ją.   Na  początku  całe  jej ciało zdawało się być
rozrywane od wewnątrz uderzeniami bólu.  Potem poczuła, jak wszystko zaczyna
wędrować ku jej głowie - wszystkie te barwne obrazy, całe ciepło.  Wyprężyła
się  z  niewysłowionej rozkoszy i w nieziemskim bólu.  Czuła jak jej czaszka
jest  od  środka  rozpychana  olbrzymią  ilością  energii kosmosu.  Słyszała
niemalże  trzask  pękających  jej  własnych  kości.   Jeszcze  tylko  ułamek
sekundy...
   Ekstaza...

   Był  środek  nocy.   Przebijające się przez chmury słabe światło księżyca
odbijało  się  od  gładkiej  powierzchni  niewielkiego leśnego jeziorka.  Na
przeciwległym  brzegu  stała  niewielka  drewniana  chatka.   Właśnie zgasło
światło  w jej oknach.  W trzcinach rosnących przy brzegu coś się poruszyło,
jakby   zniecierpliwione  długim  czekaniem.   To  coś  ukryte  w  szuwarach
obserwowało  uważnie dom na przeciwległym brzegu.  Pojawiła się tam sylwetka
mężczyzny niosącego coś przed sobą.  Wyglądało to jak ciało.  To niemożliwe,
ale  wydawało się, że owo ciało niesione przez mężczyznę było niekompletne -
jakby bez głowy.  To pewnie przez tę ciemność...

   Eryk  stanął  nad  brzegiem  jeziorka.   Na chwilę zapatrzył się w ciemną
wodę,  zdawał  się wspominać przez moment jakieś dawne czasy.  Jednak ciężar
jaki  trzymał  na  ręcach  nie pozwalał mu na dłuższe rozmarzenie.  Spojrzał
ostatni  raz  na ciało Marty - piękne ciało.  Benedykt nie mylił się.  Nawet
teraz,   kiedy  nie  miała  twarzy,  włosów,  kiedy  jej  głowa  była  tylko
porozrzucanymi  po dywanie w jego sypialni kawałkami kości i strzępami skóry
-  Marta  wciąż  była  piękna.  Eryk wrzucił ciało do czarnej wody jeziorka.
Gładka  senna  powierzchnia  na  moment  obudziła  się ze snu i pomarszczyła
falami.
   - Proszę siostro.  To dla ciebie...

                                  *  *  *

   Dyskoteka  właśnie  się rozkręcała.  Pod scianą stała dziewczyna - wysoka
blondynka  o  ślicznej  twarzy.   Pokłuciła  się  znowu ze swoim chłopakiem.
Pewnie  jutro,  jak  zwykle, popszepraszają się nawzajem i będzie tak, jakby
się  nic  nie  stało,  ale  teraz  bardzo chciała mu zrobić na złość.  Nagle
podszedł  do  niej jakiś mężczyzna.  Był od niej sporo starszy - miał ciemne
włosy,  ciemną  karnację.   Był  bardzo  przystojny.  Spojrzał na nią swoimi
ciemnymi oczami i zapytał:
   - Zatańczysz?



                                             Sloodge/Thefect
 8 XI 1996