"Marsz Martwych Ludzi"
             recenzja książk Richarda Bachmana (Stephena Kinga)
                               "Wielki Marsz"

                                  Goblin



   "- Jestem Harkness, numer 49.  Ty jesteś Garraty, numer 47, prawda?"

   Stany  Zjednoczone przyszłości.  Kraj wyniszczony gospodarczo.  Z każdego
kąta  wieje  grozą.   Oto, do czego doprowadził konsumpcyjny tryb życia.  Na
czele  państwa  stoi wielki brat, führer, wojskowy nazywany przez wszystkich
Majorem.   Bo  teraz  jest  to  państwo  totalitarne.   Nocne  aresztowania,
znikanie  ludzi  -  to wszystko jest na porządku dziennym.  Znudzony, ciężko
pracujący  tłum ogłupionych prymitywów domaga się rozrywki.  Rozrywki, która
pozwoli  im  zapomnieć o własnym parszywym życiu.  Już nie wystarczy kolejny
nudny  telewizyjny  teleturniej.   Ludność, przyzwyczajona że zawsze dostaje
to, czego chce, żąda krwi.  I dostanie ją.  A będzie to krew jej synów.

   "-  O  niczym innym nie myślę, tylko:  podnieść jedną nogę, potem opuścić
ją, podnieść drugą...  - odezwał się Olson.  - Jestem dokładnie skupiony.
   Numer 5 zdawał się urażony.
   -  Musisz  popracować  nad  sobą.   Trzeba skoncentrować się na swoim Ja.
Musisz mieć plan.  Przy okazji, jestem Gary Barkovitch, z Waszyngtonu.
   - A ja John Carter - odpowiedział Olson - Z Barsoom na Marsie."

   Wielki   Marsz.   Nowa,  najważniejsza  impreza  sportowa.   Stu  młodych
chłopców,  wybranych  z  miliona.   Będą  szli  tak długo, aż zostanie tylko
jeden.   Zwycięzca.   Co roku to samo.  Tłumy wiwatujących ludzi na ulicach,
kamery,  światła.   A  w  samym  środku  tego  mrowiska grupka maszerujących
postaci  i podążający zawsze obok nich trak pełen uzbrojonych żołnierzy.  Bo
chociaż  udział  w marszu jest dobrowolny, to zasad w nim obowiązujących nie
wolno łamać.

   "- Wielki Boże!  - dobiegł go słaby szept Milligana.
   Droga  zagłębiała  się  w parów pomiędzy dwoma wzgórzami, a ich zbocza aż
czarne były od ludzi.  Dwie ściany żywych ciał zdające się sięgać nieba.
   George  Fiedler  ożywił  się  nagle  i  kręcąc  głową, ogarnął całą scenę
wzrokiem.
   - Pożrą nas - mruknął - Jak dwa razy dwa, rzucą się na nas i pożrą.
   - Nie sądzę - odezwał się Stebbins - Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by...
   -   Pożrą   nas!    Pożrą!    Pożrą   nas!    Pożrą   nas!    Nas!   Nas!
Pożrąnaspożrąnaspożrąnas...  - George Fiedler kręcił się w kółko, wymachując
bez  opanowania  rękami.  Z jego oczu wyzierało przerażenie myszy złapanej w
pułapkę.    Garraty´emu   przypominał   zwariowaną   postać  z  jakiejś  gry
komputerowej.  - Pożrąnaspożrąnaspożrąnas..."

   A zasady są takie:
   Jeżeli  zwolnisz  poniżej trzech mil na godzinę, otrzymujesz ostrzeżenie.
Prędkość  marszu  mierzy  radar  zainstalowany  na  traku.  Możesz mieć trzy
ostrzeżenia  bez  żadnych  konsekwencji.   Ale jeśli po raz czwarty zwolnisz
tempo poniżej tej granicy, kończysz marsz.
   I kończysz życie.

   "Na jego twarzy odmalowała się determinacja.  Przyśpieszył kroku, zwolnił
jeszcze  na chwilę i spojrzał na nich.  Chyba był zupełnie spokojny.  Pomimo
wcześniejszych postanowień Garraty wpatrywał się w niego jak urzeczony.
   -  Pewnie  już  się  nie  zobaczymy  -  w jego głosie pobrzmiewało dziwne
dostojeństwo.  - Żegnajcie.
   - Żegnaj, stary - wychrypiał McVries.
   - Powodzenia - dodał Pearson i opuścił oczy.
   Abraham  nie  mógł  nic  wyksztuśić.   Próbował, aż w końcu odwrócił się,
poruszając bezgłośnie wargami.
   - Trzymaj się.  - Twarz Bakera była najzupełniej poważna.
   -  Żegnaj  -  Garraty  zdołał  zmusić wargi do poruszenia się.  - Żegnaj,
Scramm.  Dobrej drogi.  Odpocznij.
   -  Odpocznij?   -  Scramm uśmiechnął się - A może prawdziwy Marsz dopiero
nadejdzie?"

   Niezwykłe, nieprawdaż?  Ale nagroda także jest niezwykła.  Możesz zażądać
wszystkiego,  co  tylko  przyjdzie  ci  do  głowy.   Zwykła  jest tylko chęć
pokazania  całemu  światu,  że  nie  jesteś  już  małym chłopcem, uczepionym
maminej  sukienki.   Że  należysz  do garstki wybrańców.  Chęć zaimponowania
wszystkim swoją odwagą.  Tutaj nikt naprawdę nie wierzy w to, że ktoś będzie
od  niego  lepszy.   Wszyscy  grzeszą  pychą.   Ale tylko dziewięćdziesięciu
dziewięciu będzie za to ukaranych.
   ...tylko?

   "- Myślałem właśnie - stwierdził Pearson, dołączając się do nich.
   - Lepiej oszczędzaj siły - mruknął McVries.
   - Kiepski dowcip.
   - A o czym myślałeś?  - spytał Garraty.
   - Jak głupio być przedostatnim.
   - Czemu niby?  - spytał McVries.
   -  No...   -  Pearson  przetarł  oczy  i spojrzał na sosnę, rozszczepioną
kiedyś   przez  piorun.   -  No  bo  tak,  przetrwać  wszystkich,  dokładnie
wszystkich prócz jednego.  Powinna być jakaś nagroda dla kogoś takiego.
   - Jaka?  - spytał beznamiętnie McVries.
   - Nie wiem.
   - Może życie?  - zasugerował Garraty."

   "- Jeden wygra.  To może być któryś z nas.
   -  Chrzanisz.  Nie ma zwycięzców, nie ma żadnej nagrody.  Gdy ten ostatni
zostaje sam, biorą go gdzieś na bok i też załatwiają.
   -  Nie  rób z siebie idioty!  - Garraty się zdenerwował.  - Sam chyba nie
wiesz, co mó...
   -  Tu  nie  ma  zwycięzców,  są  tylko  przegrani  -  powiedział McVries,
spoglądając  ciemnymi oczami przypominającymi przestraszone, zagubione, małe
zwierzątka."

   Ray   Garraty.   Zagubiony  w  tym  wszystkim  chłopak  z  Maine.   Marsz
rozpoczyna   się  właśnie  w  jego  stanie.   To  na  nim  skupią  sie  oczy
publiczności  zgromadzonej  w  miastach  i  miasteczkach północno-zachodnich
Stanów.  Idzie na przekór wszystkim - matce, która do ostatniej chwili miała
nadzieję,  że  uda  się  przekonać  go, aby zrezygnował.  Dziewczynie, która
zmieniła  go  z  "kujona skrzyżowanego z molem książkowym" w faceta mającego
swoje  zdanie.  Idzie dla ojca, którego jedenaście lat temu wojsko zabrało z
domu.

   "-  Wycofajcie go z Marszu!  - krzyknął jakiś nabrzmiały paniką głos - Na
miłość boską, dajcie mu spokój!
   Spomiędzy  palców  zaczęły wymykać mu się sine sploty jelit.  Zwisały jak
pęta  kiełbasy,  kołysały  się  obleśnie.   Przystanął, schylił się, żeby je
pozbierać   (pozbierać,  pomyślał  Garraty  z  przerażeniem,  wpatrując  się
zafascynowany)  i  na szosę wylał się potok krwi i żółci.  Olson zgięty wpół
ruszył dalej.  Jego twarz była nieziemsko spokojna.
   -  O mój Boże - jęknął Abraham, przycisnął dłonie do bladożółtej twarzy z
wytrzeszczonymi,  przerażonymi oczami.  - Mój Boże, Ray, co za jatka.  Jezu!
- I zwymiotował.  Rzygowiny przeciekały mu między palcami.
   Cóż,  poczciwy Abe nie ma już paluszków, pomyślał Garraty ni w pięć, ni w
dziewięć.  Nie należy się przyglądać, Abe.  Punkt trzynasty.
   - Postrzelili go w bebechy - mruknął Stebbins - Specjalnie tak robią.  To
ma odstraszyć innych.
   - Spierdalaj!  - syknął Garraty - Albo łeb ci rozwalę!"

   "Wielki  Marsz"  Stephena  Kinga.  Moja ulubiona książka.  Przed trylogią
Tolkiena.   Przed  "Imieniem  Róży"  Eco.   Przed  "Cabalem" Barkera.  Przed
"Paragrafem  22"  Hellera.  A nawet przed "Neuromancerem" Gibsona.  Lubie ją
za  genialne,  Kingowskie  dialogi.  Za wspaniałą narrację.  Za bunt, pozę i
styl.   Bo  "Wielki  Marsz"  to  w rzeczywistości książka punkowa.  Bo King,
ukrywając  się  pod  pseudonimem  Richard Bachman pokazuje nam zupełnie inne
oblicze  niż  to  najbardziej  znane:  autora popularnych horrorów, bohatera
amerykańskiej popkultury.
   Oblicze buntownika.

   "- Przyjaciół?
   -  Ponieważ  nie  masz  żadnego.   Wszyscy z niecierpliwością czekają, aż
umrzesz.   Nikt nie będzie ci współczuł, Gary.  Może nawet specjalnie zboczą
z drogi, żeby przejść po twoim rozpryśniętym mózgu.  Może i ja to zrobię.  -
to  było  zupełne  szaleństwo,  tak,  jak  wtedy,  gdy wycelował wiatrówkę w
Jimmy´ego.  Krew...  krzyk...  dzikie i prymitywne pragnienie własnoręcznego
wymierzenia sprawiedliwości.
   -  Nie  mów  tak  -  jęknął  Barkovitch.  - Przecież nie pragnę wcale ich
śmierci  bardziej  niż  ty.  Czemu mnie nienawidzisz?  Czego oczekujesz?  Że
będę żałował?  Dobrze, mogę żałować!  Ja...  ja...
   -  Naplujemy  wszyscy  na twojego trupa - ciągnął Garraty jak w transie -
Czy i ty masz ochotę poleźć do mnie z łapami?"

   Przeczytajcie  tę  książkę.   Spojrzycie  inaczej  na ludzi, na świat, na
siebie.   Lepiej.  A jeżeli postanowicie coś wtedy zmienić w swoim życiu, to
zmieńcie  to  bez zastanowienia.  Zmieńcie wszystko.  Zróbcie rewolucję.  Bo
otworzą wam się oczy i ujrzycie świat taki, jakim jest naprawdę.

   "- Ołowiana - powiedział Baker.
   - Poczekaj jeszcze trochę - wykrztusił Garraty przez łzy.  - Jeszcze parę
chwil, Art.
   - Nie dam rady.
   - Dobrze więc.
   -  Może  się  jeszcze zobaczymy - powiedział Baker, bezwiednie wycierając
krew z twarzy.
   Garraty opuścił głowę i głośno zapłakał.
   - Obiecaj mi jeszcze, że nie będziesz patrzył.
   Garraty przytaknął.  Nie potrafił wypowiedzieć ani słowa.
   -  Dzięki.   Dobry  z  ciebie  kumpel,  Garraty.   -  Baker  usiłował się
uśmiechnąć.  Wyciągnął na ślepo rękę i Garraty ścisnął ją obiema dłońmi.
   - Może kiedyś, gdzieś - powiedział jeszcze Baker."

                                                         Goblin

P.S:   Wszystkie  cytaty pochodzą z książki Richarda Bachmana "Wielki Marsz"
Przekład:  Romana Kolarzowa.  CIA-BOOKS-SVARO Poznań 1992