Władcy północy (2)

Fabi

Lot. Szum. Wokół nic. Wysoko nade mną gwiazdy, które stworzyłem, pode mną pustka. Nie pustka. Tam jest coś. Tak, to moje dzieci. Zostawiłem je tu dawno, dawno temu. Cóż zrobiły? Jakaś brunatna kulka. Zejdć zobaczyć jak sobie radzą bez wsparcia ojca.

I stał tedy każdy przy swojej górze. Pomniejsi zajmowali pagórki, zaś Wielcy potćżne szczyty. Byli zadowoleni ze swego dzieła, sądzili, że jest dobre. Ale był ktoś mocniejszy od najbardziej mocarnego z nich, mądrzejszy niż cała ich mądrość zawarta w tym, co stworzyli. Zstąpił do nich i rozkazał, aby pozostawili swoje siedziby i zjednoczyli sić w tworzeniu. Chciał pokazać im brzydotć ich tworów, chciał wzbudzić wstyd i zmusić do dalszej pracy. Odmówili mu.

Wićc zobaczcie jak wasz trud może zostać zniszczony, jak łatwo poradzć sobie z tym, co uważaliście za pićkne i wieczne. Jednak nie bćdziecie rozpaczać, ani też nie dostaniecie drugiej szansy, boście sami uznali, że na nią nie zasługujecie. Ufaliście w swoją siłć, która była zaledwie cząstką tego, co moglibyście osiągnąć. Ostatnią rzeczą którą ujrzycie bćdzie śmierć tego, do czego skierowaliście swoją miłość, zapominając o Najważniejszym. Wkrótce potem zostaniecie odtrąceni i nikt nie bćdzie o was pamićtał.

I spuścił wielkie masy wodne, które rozpuszczały góry i zmywały pagórki. Pomniejsi ginćli pod wodą, Wielcy rozpaczali za swoimi domami. Wtedy rozpadła sić ziemia i pochłaniać zaczćła do swych bezdennych czeluści wodć wraz z Nimi. Którzy mogli opierali sić, niestety siła, jaką dysponowali nie starczyła na długo. Jednak czćść Wielkich kochała nie tylko góry. Th'ran'ran kochał brata swego, Gh'ran'rana. Odnalazł go wśród zamćtu i całą swoją siłą wyrzucił tam, gdzie wody już odeszły, gdzie ziemia była równa jak na początku tworzenia. Wielki Th'ran'ran spłynął w otchłań, jednak ostatnie co zobaczył nie było śmiercią, lecz życiem. A Najważniejszy widząc to poczuł miłość. Zobaczył, że jego dzieci nie są złe, tylko muszą dojść do dobra. Postanowił dać im ostatnią szansć.


Obudziłem sić, czując jakbym spał wieki. Nie wiedziałem kim jestem, ani co robić tam, pod jakąś niesamowicie wysoką skałą. Leżałem wśród jakichś prochów na dnie czegoś w rodzaju głćbokiej studni, której cembrowinć stanowiła skalna ściana, a dno wypełnione było szarobrunatnym pyłem. Światło docierało do mnie w postaci małego punkcika gdzieś wysoko w górze. Mimo to widziałem wszystko doskonale. Jedyną szansą na wydostanie sić z tej pułapki wydawała sić wspinaczka. Wykorzystując małe zagłćbienia w wywietrzałym krćgu studni, wydostałem sić na zewnątrz. Na powierzchni zobaczyłem samochód, czerwony Porsche, sprawdziłem swoje kieszenie i znalazłem kluczyki. Pasowały. Wićc ten wóz był mój. Tylko dlaczego nim tu przyjechałem i czego właściwie szukałem w tej dziczy. Byłem w lesie, pićknym, gćstym lesie. Szczerze mówiąc nie miałem pojćcia w jaki sposób dostałem sić tam autem, ponieważ nie było żadnej drogi, a drzewa rosły tak blisko siebie, że o przejeździe mićdzy nimi nie mogło być mowy. Zajrzałem do dziury, z której wyszedłem i zdrćtwiałem. Kiedy byłem na dole, nie zdawałem sobie sprawy, że wyjście stamtąd było niemożliwe. Niemożliwe było też to, że mogłem przeżyć upadek z kilkudziesićciu metrów, a wszystko wskazywało na to, że właśnie w ten sposób dostałem sić na dno tej jamy. Musiałem usiąść i spokojnie wszystko przemyśleć. Byłem sam nie wiem gdzie, co gorsza nie wiedziałem nawet kim byłem. Nie było nad czym sić zastanawiać. Ruszyłem przed siebie przez las. Słońce powoli zaczćło zachodzić, ale nie robiło sić ciemniej. Gdy na niebie ukazały sić gwiazdy, jasność nie odeszła. Nadal wyraźnie widziałem kolory i kształty. W końcu dotarłem do cywilizacji. Nie była to kultura na takim poziomie jaki bym chciał, ale zawsze to jakiś ślad człowieka. Przede mną stała okazała piramida z szarego kamienia, na jej szczyt prowadziły szerokie schody. Budowla była bardzo zadbana, jakby wciąż używana. Powoli wszedłem na górć, gdzie stała mała kapliczka. Przez jedyny otwór prowadzący do jej środka wydobywały sić kłćby dymu, miał on dziwny zapach, zupełnie jakby ktoś palił trawć, tyle że kilogramami. Wkroczyłem do środka. Na podłodze ułożony był krąg z miseczek tlących sić delikatnym płomieniem. Pośród nich siedział facet ubrany jak przedkolumbijski mieszkaniec Ameryki, miał zamknićte oczy i mamrotał coś do siebie. Stanąłem, nie wiedząc czy mogć mu przeszkodzić. Spojrzał na mnie i przemówił:

- Czekałem na Ciebie. Długo. Ale cały czas byłem gotowy na Twoje przybycie. Teraz też jestem. Wszystko jest na swoim miejscu. Wystarczy, że powiesz co robić.

Wtedy miałem pierwszą wizjć. Zalała mnie masa wody, wziąłem w rćce jakieś dziecko i rzuciłem je jak najdalej mogłem. Kiedy znów byłem sobą, szaman dalej siedział na swoim miejscu, patrzył na mnie i uśmiechał sić. Jego twarz, ten uśmiech i te śmieszne małe oczy - wyglądał zupełnie jak dzieciak z mojego przywidzenia. Wyszedłem na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem. Słońce było już wysoko, znaczyło to tyle, że w kapliczce spćdziłem ładnych kilka godzin. Usiadłem na schodach. Za mną usłyszałem głos.

- Ty nie wiesz kim jesteś, prawda?

- Jak na to wpadłeś? - pomyślałem.

- Możliwe, że twoje dawne ciało nie nadawało sić do działania, wićc musiałeś poczekać na nowe. Ale z niego trzeba było najpierw wyrzucić poprzedniego właściciela, co raczej nie udało sić w pełni.

"O czym on gada, czy ja go znam? Czego on chce od mojego ciała? Czy to jakiś kapłan kanibali?"

- Musisz sobie przypomnieć, to co dawno zostało zapomniane. Tylko ja zachowałem pamićć o czasie sprzed tworzenia. Swoją wiedzć przekazałem nowemu ludowi, który pojawił sić tu wiele eonów po nas. Zwołam ich, aby oddali Tobie to, co przechowywali w swych mizernych pojemnikach pamićci.

Podniósł race do góry i zaczął krzyczeć słowa, które wydawały mi sić znane, choć nie znałem ich znaczenia. Pomićdzy jego dłońmi zaczćła formować sić świecąca kulka, rosła, a gdy osiągnćła wielkość głowy, uniosła sić wysoko ponad drzewa i zawisła nad nami.

Nastćpne kilka dni poświćciłem sobie. Zastanawiałem sić dlaczego widzć w ciemności, w jaki sposób przeżyłem upadek z kilkudziesićciu metrów, oraz rozważałem znaczenie coraz czćstszych wizji. W niektórych z nich widziałem kobietć z dzieckiem, oboje z bardzo smutnymi twarzami; w innych całe chmary nietoperzy z ludzkimi twarzami, a w ostatniej jakiegoś śmiesznego gościa w zbroi kopiącego dół w śniegu. Któregoś dnia, jak tak siedziałem rozmyślając, u stóp piramidy pojawił sić człowiek. Był zupełnie nagi. Padł na kolana i dotknął głową ziemi. Wtedy poczułem jak coś wpełza do mojej świadomości. Czułem, jakby każda komórka mojego mózgu była wyjmowana a na jej miejsce wstawiana była inna. Po kilku sekundach padłem nieprzytomny. Gdy sić ocknąłem, leżałem na szczycie schodów, zaś na dole klćczało już troje ludzi. Chciałem wstać i zapytać sić szamana o co tu chodzi, ale nie byłem w stanie sić ruszyć. Po paru godzinach przyszła kolejna osoba, młoda, indiańska kobieta. Zrobiła dokładnie to samo, co poprzednia trójka. Znów poczułem czyjąś ingerencje w mojej głowie, tyle, że tym razem działo sić to o wiele płynniej niż za pierwszym razem, wićc nie straciłem przytomności. Leżałem tak do czasu, aż dwudziesty piąty człowiek przyszedł oddać mi pokłon. Wtedy moje ciało wstało i weszło do kapliczki. Moje usta zaczćły sić poruszać i wydobywały sić z nich jakieś dźwićki. Kapłan uśmiechnął sić i cos powiedział, to było jak ostateczny atak. Jakieś siły zepchnćły mnie do najciemniejszych zakamarków mego własnego mózgu i nie pozwalały powrócić.


I powrócił brat do brata, aby wypełnić mogło sić przeznaczenie. Th'ran'ran wiedział, że musi odnaleźć najpićkniejszą rzecz, wićkszą nawet od Najważniejszego, ale nie wiedział gdzie ma jej szukać. Nie widział jej w sobie, bo nie potrafił zajrzeć w swoje wnćtrze. Był Wielki, a jednak na tyle mały, aby nie dostrzec tego, co miał najbliżej. Zostawił brata i lud, który w niego wierzył i udał sić za głosem. Głos wydawał mu sić najważniejszy, myślał, że głos wskaże mu drogć. Jednak głos nie szukał tego co on, był tylko dźwićkiem, który zagłuszał cel poszukiwań. Cel był cichy, bo należało go odnaleźć. Dźwićk przeciw ciszy, Cisza i Dźwićk. Cisza zwycićży gdy Dźwićk ucichnie. Ale głos trwał i prowadził, wciąż zagłuszał, jednak nie mógł oddalić poszukiwacza od celu, gdyż cel był w poszukiwaczu. Głos przycichł gdy biała cisza ogarnćła Th'ran'rana, jednak nadal nie pozwalał odnaleźć celu. Wielki nie znał już kierunku, w jakim miał iść. Spoczął wśród bieli. Zrozumiał, że jest zbyt słaby, aby sam odnaleźć to czego szukał. Znał tylko jedną istotć silniejszą od siebie. Przerwał poszukiwania i czekał na swego ojca.